DWA I PÓŁ TYSIĄCA KILOMETRÓW PO DROGACH KALIFORNI (7) – MOLO W SANTA MONICA

Są letniskowe miejsca rozpoznawalne powszechnie i roztaczające wokół siebie mityczną atmosferę. Obiekty westchnień wczasowiczów z całego świata. Cannes, Monte Carlo, Rio de Janeiro, Brighton czy chociażby nasz rodzimy Sopot. Trudno też wyobrazić sobie Stany Zjednoczone bez plaży i mola w Santa Monica. Steven Spielberg na przykład znaczną część akcji swojej zwariowanej komedii „1941” umieścił właśnie w tym miejscu. Jeżeli weźmie się pod uwagę, że wiele gwiazd show businessu również tutaj postanowiła się osiedlić, trudno nie chcieć wpaść tu choćby na chwilę.

Dlatego z Hollywood postanowiliśmy jechać, by przywitać się z Pacyfikiem właśnie w okolicach słynnego mola. Zadanie nie było trudne. Wystarczyło minąć kilka przecznic, by skręcić w Santa Monica Blvd, i tą ulicą dojechać do celu. My jedna zmodyfikowaliśmy ją nieco, by wpaść jeszcze do Brentwood, gdzie swój dom miała kiedyś Marylin Monroe.

Najpierw jednak zdziwiliśmy się wielkością Beverly Hills. Znane jako miejsce rezydencji najbogatszych ludzi w Kalifornii oraz jako miejscowość, gdzie na potrzeby owej finansowej elity wzdłuż słynnej Rodeo Drive ulokowano najdroższe sklepy najbardziej ekskluzywnych marek.

LA 160

Spodziewaliśmy się kameralnej miejscowości, a tymczasem przywitało nas w downtown skupisko wieżowców, które w tej okolicy ustępowało tylko Los Angeles. W Hollywood rozmaite biura turystyczne organizują wycieczki szlakiem rezydencji słynnych osób. My odpuściliśmy je, lecz poszperaliśmy w internecie, by odszukać adres, pod którym mieszkała Marylin Monroe, by zobaczyć ten jeden. Za Beverly Hills skręciliśmy więc na północny zachód do Brentwood, gdzie bez problemu odszukaliśmy Carmelina Avenue, od której odchodziły równolegle numerowane uliczki Heleny.

LA 165

Przy 5-th Helena Dr. ulokowana jest posiadłość, która należała do blond legendy kina.

LA 151

LA 152

Wyobrażałem sobie, że ktoś tak sławny i bogaty, musiał posiadać co najmniej rancho z ogromną hacjendą i odległością od bramy taką, że trudno byłoby spod niej dostrzec cokolwiek. A tu skromna osiedlowa uliczka i natłok domów.

Zaułki Heleny są ślepymi uliczkami i na końcu właśnie ulokowany był dom pod adresem 12305, 5-th Helena Dr. Numeru nie zuważyliśmy. Był tylko sąsiedni, 12304. Nietrudno jednak było odgadnąć, że znajdowaliśmy się pod bramą właśnie tej rezydencji, której numeru z jakiegoś powodu ujawnić nie chciano.

LA 153

Przez mur i płot wiele nie zobaczyliśmy, ale wystarczyła sama obecność. Co było za bramą? W dobie zdjęć satelitarnych oraz map gogle, nietrudno się dowiedzieć. Wystarczyło kliknąć kilka razy w odpowiedni adres by zobaczyć to miejsce z góry. Żółtym markerem zaznaczyłem interesującą nas rezydencję.

LA 168

Pozostaje już tylko puścić wodze wyobraźni, przymknąć oczy by ujrzeć aktorkę odpoczywającą tam w jakieś letnie, niedzielne popołudnie…

LA 169

Wróciliśmy do głównej ulicy, którą kontynuowaliśmy jazdę, aż przed nami ukazał się ocean. Mogliśmy tylko skręcić w prawo albo w lewo. Pojechaliśmy w lewo, by wzdłuż Ocean Blvd dotrzeć w okolice mola.

LA 161

Słońce już zachodziło. O kąpieli w chłodny wieczór raczej mowy nie było, lecz spacer po plaży jak najbardziej. Santa Monica godna jest swej sławy, bowiem plaża jest wyjątkowo szeroka. Naszą uwagę przykuwało jednak oczywiście molo ze słynnym diabelskim młynem oraz rolercoasterem, szczególnie niesamowicie prezentujące się na tle pomarańczowego nieba.

LA 150

Oto i on. Pacyfik. Przybyliśmy tu i teraz pora zanurzyć stopy w wodzie, która, gdzieś tam, po drugiej stronie obmywa brzegi Japonii. Ilekroć widzę tę wielką wodę ogarnia mnie uczucie nostalgii i tęsknoty za podróżą w nieznane, hen przed siebie, ku kolejnym lądom, portom, pokręconym ścieżkom. Wyruszyć. To najważniejsze. Przekręcić klucz w zamku od drzwi by poczuć ten dreszczyk niepewności, jak będzie, i jak bardzo odmienionym się powróci, o jakie doznania mądrzejszy, bo głupszy przecież nigdy. Zamykać za sobą drzwi, bez względu na to dokąd się wyjeżdża jest jak stać nad brzegiem oceanu. Przed nami bezmiar możliwości, bezmiar przygód i tylko od nas zależy, co ze swoją podróżą zrobimy.

LA 162 (2)

A oto i budka ratownika. Dla mnie budka jak budka, lecz Mój Anioł twierdzi, że to budka amerykańska, szczególna, pamiętana z filmów  i, że koniecznie musimy musimy ją w naszych archiwach uwiecznić. Uwieczniamy więc i siadamy na chwilę na podeście.

LA 163

Na ciemniejącym gwałtownie niebie coraz bardziej odcina się cieniutki jak skrawek skórki odcięty nożem rogalik księżyca. Coś tam koło niego jaśnieje… Gwiazda? Jak w Katarze? Nie, to samolot podchodzi do lądowania w Los Angeles. My też gdzieś stamtąd nadlatywaliśmy nie tak dawno.

LA 155

Nie było czasu na dłuższe posiedzenie. Czekała nas jeszcze podróż do San Diego. Nie lubię jeździć w nocy, bo po pierwsze uciążliwa jest słaba widoczność, a po drugie znużenie po całym dniu doskwiera narastającą gwałtownie sennością. Tym bardziej więc nie mogliśmy przedłużać tej wizyty. Doszliśmy do końca mola, by przez chwilę wpatrywać się w dal i pokibicować wędkarzom, a potem jeszcze przez chwilę posłuchać gitarzysty, który w oczekiwaniu na drobne datki śpiewał „Alleluja” Leonarda Cohena.

Odwróciliśmy się plecami do Japonii i ruszyliśmy po deskach molo w kierunku lądu. Molo iskrzy się tysiącami żarówek, i kolorowymi neonami. Tu koncentruje się wieczorne życie plażowiczów.

LA 156

A wszystko zaczęło się nieco ponad sto lat temu, w 1909 roku. I to wcale nie z jakiś wyszukanych, godnych plażowej stolicy pobudek. Rozrastające się bowiem na początku XX wieku miasto miało bowiem problem z… odprowadzaniem ścieków. W końcu uradzono, że najlepiej jeśli popłyną rurociągiem możliwie daleko od brzegu i tam zginą w oceanie. Rurociąg należało podwiesić na jakiejś konstrukcji i właśnie dlatego postanowiono zbudować molo. Prace wykonano szybko. Molo miało około pięćset metrów długości i pełniło swoją niezbyt zaszczytną funkcję przez ponad dziesięć lat. Oczywiście rura ze ściekami biegła pod spodem. Na górze zaś, jak to zwykle na górze, był zupełnie inny świat. Latem 1916 roku otwarto na molo park rozrywki, między innymi z owym słynnym rollercoasterem.

Szalone lata dwudzieste to dalszy rozwój mola jak i całego regionu, aż przyszedł czarny czwartek, krach na giełdzie i rozpoczął się wielki kryzys. Ponoć statystyki w 1933 roku wykazały, że w całym mieście zatrudnienie miało zaledwie tysiąc osób. Dla porównania, podczas II wojny światowej, zaledwie dziesięć lat później, w 1943 roku, same tylko zakłady Douglas Aircraft Company (późniejszy Mc Donnel Douglas) zlokalizowane w Santa Monica zatrudniały czterdzieści cztery tysiące pracowników.

Wszechobecna bieda odcisnęła oczywiście swoje piętno także i na molo. Z braku klientów zamykano kolejne atrakcje. Nawet słynne konkursy tańca przestały być zabawą, lecz dramatyczną walką o zastrzyk gotówki, by jakoś przeżyć kolejny okres.

Remedium na bezrobocie miały być prace publiczne. W Santa Monica powstało w ten sposób kilka znaczących budynków. Nie wiem czy w ich ramach, czy jako oddzielny projekt, powstało w 1936 roku przedłużenie drogi numer 66 z Los Angeles do Santa Monica. „Route 66” biegnąca na wybrzeże Pacyfiku aż z Chicago liczyła sobie blisko cztery tysiące kilometrów. Oddana do użytku w 1926 roku była symbolem rozwoju kraju (aktywowała szczególnie rozwój usług wzdłuż całego jej szlaku) i wielkiej migracji ludzi ze wschodu kraju na zachód. Przedłużona Route 66 kończyła swój bieg na skrzyżowaniu z równie słynną Route 101 (biegnącą od Meksyku ku San Francisco) nieopodal mola. Tu, na początku mola znajdował się ostatni sklepik na jej trasie.

W 1985 roku Route 66 została skreślona z listy autostrad krajowych, ponieważ nie spełniała już wymagań stawianych takim drogom. Wraz z nią zniknął ów ostatni sklepik, którego pamięci poświęcona jest jednak specjalna gablota na molo.

LA 170

Jeśli ktoś pamięta film „Forrest Gump” i pamiętny bieg głównego bohatera od jednego wybrzeża do drugiego, to właśnie na molo w Santa Monica pod charakterystyczną bramą wejściową kończył swój pierwszy odcinek do oceanu.

LA 159

A skoro już o tym filmie mowa, to pamiętamy o epizodzie z kompanią Bubba Gump. Krewetki firmy „Bubba Gump” są również dostępne na molo.

LA 157

Niebezpieczeństwa dla takich inwestycji jak molo mogą nadchodzić z rozmaitych kierunków. Nigdy nie wiadomo jak potoczy się los. W okresie prosperity, w 1972 roku ktoś wpadł na pomysł by zburzyć molo a nieopodal wybudować sztuczną wyspę z hotelem. Obrońcy mola przeprowadzili skuteczną walkę, by rada miasta odrzuciła ów projekt.

Nieco ponad dziesięć lat później, w styczniu 1983 roku ogromny sztorm zniszczył dolną platformę molo, używaną głównie przez wędkarzy. Władze miasta szybko zabrały się za odbudowę. Na molo ustawiono dźwig i prace się rozpoczęły, kiedy pierwszego marca tego samego roku zerwał się sztorm jeszcze potężniejszy. Wskutek nawałnicy dźwig runął do morza, a atakujące wściekle fale waliły nim niczym taranem po palach konstrukcji. Żywioł zniszczył jedną trzecią mola. Odbudowa trwała od 1987 do 1990 roku, o czym przeczytać można na oficjalnej stronie molo

LA 167

Charakterystyczny napis „Santa Monica Pier” jest również logo owej strony. Przeszliśmy obok niego i ruszyliśmy na parking odszukać nasz samochód.

LA 158

Późnej wieczornej jazdy się obawiałem i słusznie. Byłem zmęczony i organizm sam instynktownie bronił się przed szybką jazdą. Tymczasem pomimo późnej pory na autostradach w obrębie aglomeracji Los Angeles panował wciąż wielki ruch i większość kierowców gnała jak szalona, nierzadko przekraczając dopuszczalną prędkość. Czułem się w tym potoku aut jak kawałeczek kory porwany przez szalony nurt rwącej, górskiej rzeki. Dopiero gdzieś za Santa Ana ruch zelżał, ale tylko nieznacznie. Odnosiłem wrażenie, że ci ludzie w ogóle nie kładą się spać. Mijała północ, a sznur samochodów wciąż się ciągnął. W końcu zjechaliśmy gdzieś na stację benzynową, by chwilę się zdrzemnąć. Taki kwadrans drzemki potraf czynić cuda. Tym razem kwadrans rozciągnął się do ponad pół godziny, po czym ruszyliśmy w dalszą drogę. Mieliśmy zarezerwowany nocleg w motelu Rodeway Inn na północnych przedmieściach San Diego. Wydawało się, że najgorsza jest sama droga, ale najgorsze okazało się odnalezienie owego przybytku. Nie mieliśmy GPS, lecz jedynie papierowe mapki, a te nie zawierały szczegółów. Szczegóły zaś okazały się podstawą. Nawet bowiem mając wiedzę (następnego dnia) musieliśmy bardzo uważać, by odnaleźć niepozorny zjazd na właściwą drogę. Bez tej wiedzy zaś krążyliśmy po lagunie, dopóki w końcu jakiś strażnik nie wytłumaczył nam, na co musimy zwrócić uwagę i gdzie skręcić.

LA 166

Było już grubo po pierwszej gdy dotarliśmy na miejsce. Trzeba było szybko kłaść się spać ponieważ nazajutrz (a właściwie to już tego samego dnia) czekała nas podróż do Meksyku. Wykupiliśmy ubezpieczenie na ten jeden konkretny dzień i na ten jeden dzień mieliśmy pozwolenie na przekroczenie granicy w dokumentach z wypożyczalni. Trzeba było więc wstać trochę wcześniej (ale bez przesady, nie o świcie przecież), by ruszyć w dalszą drogę na południe.

LA 164

Sopot, 12.07.2015; 20:00 LT

Komentarze