W muzeum główna część ekspozycji poświęcona była oczywiście gigantycznym sekwojom porastającym na wysokości dwóch tysięcy metrów stoki Sierra Nevada.
Zawsze uczono mnie, że jednym z największych zagrożeń dla lasu jest pożar. Jakież więc było moje zdziwienie, kiedy dowiedziałem się, że mamutowcom olbrzymim do ich rozwoju pożary są niemalże niezbędne. Do tego stopnia, że w skrajnych przypadkach są wywoływane sztucznie.
Dlaczego? Przede wszystkim dlatego, że szyszki zawierające nasiona są szczelnie zamknięte i bardzo trudne do otwarcia zarówno przez zwierzęta jak i same z siebie. Dopiero wysoka temperatura sprawia, że otwierają się. Gruba kora stanowi wystarczającą ochronę ogromnego pnia, dzięki czemu ten gatunek drzewa wskutek pożaru znaczących strat nie ponosi. Kiedy ogień zgaśnie, wśród popiołów i spalonych kikutów innych drzew, przy życiu pozostają jedynie mamutowce. Pozbawione konkurencji jeśli chodzi o dostęp do światła słonecznego zaczynają przyrastać gwałtownie. Widać to na rysunku słojów wokół blizn po pożarach. Przyrost pnia w latach po pożarze był nieporównywalnie większy niż przed nim.
Na dodatek pozbawiona roślinności gleba, użyźniona popiołem stanowi doskonałe środowisko do kiełkowania i wzrostu młodych pędów. Pożar wytępił albo przepędził nawet gryzonie i inne zwierzęta, dla których nasiona szyszek lub młodziutkie drzewa stanowiły pokarm. Pozbawione wrogów mogą wzrastać szybko i bez przeszkód.
I wreszcie ostatnia sprawa: raz wypalona ziemia, przez najbliższych kilka lat nie jest podatna na nowe pożary, bo po prostu nie ma tam co się palić. Jest więc czas, by młode drzewa zdążyły podrosnąć.
Z muzeum inną ścieżką wróciliśmy na parking i podjechaliśmy w inny rejon parku, gdzie rozpoczynała się ścieżka prowadząca do największego drzewa na świecie. To mamutowiec noszący imię generała Shermana.
Nie jest to drzewo najwyższe, ale największe pod względem kubatury. Kiedy w XIX wieku odkryto stanowiska mamutowców, jedno z drzew postanowiono przetransportować na wschodnie wybrzeże USA, by zaprezentować je na wystawie. Oczywiście nie w całości, ponieważ nie dysponowano wówczas takimi możliwościami. Pocięto je na kawałki, a potem złożono ponownie w całość na wystawie. No i zrobił się skandal, który przeszedł do historii, jako kłamstwo kalifornijskie. Ludzie bowiem zgodnie uznali, że tak ogromne drzewo naprawdę nie istnieje, a to co pokazano na wystawie, to jakaś mistyfikacja.
Dotarliśmy do General Sherman Tree. Jego pień rzeczywiście robił imponujące wrażenie.
Samego drzewa dotknąć nie można. Jest ogrodzone. I bardzo dobrze, bo tego, czego nie zniszczyłby ogień zadeptaliby turyści, chociaż proporcje budzą respekt. Człowiek jednak potrafi zniszczyć wszystko. Wydzielono w ogrodzeniu coś w rodzaju wnęki, w której można zrobić sobie zdjęcie razem z drzewem. Odstaliśmy soje w kolejce i zrobiliśmy pamiątkowe fotki.
Tablica nieopodal pokazuje proporcje przeciętnego człowieka oraz stojącego tutaj drzewa. Trzydzieści jeden metrów obwodu pnia robi wrażenie. Tak samo jak jedenaście metrów średnicy. Nawet na wysokości sześćdziesięciu metrów pień ma jeszcze cztery metry średnicy! Największa z gałęzi zaś ma grubość dwóch metrów.
Kiedy już napatrzyliśmy się i naczytaliśmy, poszliśmy ścieżką dalej. Tam rosły inne mamutowce, niewiele mniejsze od Generała Shermana. Te już były całkowicie dostępne.
Mówi się, że mamutowce nie umierają ze starości, lecz z braku równowagi. Są wyjątkowo płytko zakorzenione jak na swoją wielkość. Jeżeli już upadną na ścieżkę, łatwiej wyrąbać tunel niż je obchodzić.
Oglądaliśmy kolejne olbrzymy. Niby jeden podobny do drugiego, lecz za każdym razem wzbudzały naszą ciekawość i entuzjazm.
Na koniec zamknęliśmy pętlę wracając do General Sherman Tree.
Ścieżką pod górę wyszliśmy na płaskowyż, gdzie na parkingu został nasz samochód. Wszędzie w tego typu miejscach wisiały plakaty ostrzegające nie tyle przed niedźwiedziami, co zachowaniem, które może doprowadzić do ich śmierci. Chodzi o przechowywanie żywności. Niedźwiedzie doskonale się nauczyły, że obecność człowieka, a turystów w szczególności, to stosunkowo łatwy dostęp do jedzenia. Potrafią nawet włamać się do samochodu, gdy zobaczą przez szybę pozostawione w aucie wiktuały. Na plakatach zaleca się, by turyści chowali żywność w specjalnie zaprojektowanych metalowych pojemnikach ustawionych w rejonach campingów oraz parkingów. W najgorszym wypadku żywność należy umieścić w bagażniku albo na podłodze samochodu, przykrywając ją uprzednio.
Przestrzega się, że raz nakarmiony niedźwiedź to na ogół już martwy niedźwiedź. Kojarząc bowiem obecność człowieka z jedzeniem, będzie zawsze ciągnął ku ludzkim skupiskom, stwarzając zagrożenie dla ich bezpieczeństwa, a co za tym idzie, konieczność odstrzału.
Na jednej z łąk zauważyliśmy daleko czarny punkt, który mógł być niedźwiedziem. Zatrzymaliśmy się, by przyjrzeć mu się dokładniej. Nie, to nie był niedźwiedź. Ale ku naszemu zdumieniu nie jeden, lecz aż dwa misie spacerowały po lesie tuż obok miejsca, przy którym zaparkowaliśmy. Czekały na dogodny moment, aby przejść na drugą stronę jezdni. Wsłuchiwały się w warkot samochodowych silników, i kiedy te oddaliły się, szybko przebiegły po asfalcie i znikły za drzewami.
Zaczął zapadać zmierzch. Odpuściliśmy sobie oglądanie kolejnych zakątków parku, ponieważ trzeba było jeszcze zjechać na dół na nocleg. Nie lubię jeździć po zmroku po serpentynach. Zatrzymaliśmy się jeszcze na jednym miejscu, skąd rozciągać miał się widok w kierunku Kings Canyon, lecz niewiele było widać. Zajęliśmy się chodzeniem pomiędzy tutejszymi skałami.
Ostatni rzut oka na okolicę przed zapadnięciem ciemności miał miejsce na kolejnym wirażu.
Stamtąd jechaliśmy już bez zatrzymywania. Z utęsknieniem wyglądałem tabliczek odmierzających każde kolejne tysiąc stóp wzniesienia. Tym razem malejąco. W końcu serpentyny ustąpiły prostej jezdni, która zawiodła nas do Fresno, gdzie czekał na nas motel z noclegiem.
W pociągu Warszawa – Gdańsk, 23.01.2016; 21:45 LT