Przegryzając zakupione po drodze owoce jechaliśmy w kierunku Parku Narodowego Sekwoi. Patrząc na mapę odnosiło się wrażenie, że za Visalią do gigantycznych sekwoi jest już tylko rzut kamieniem. Tymczasem wrażenia stopniowano nam bardzo powoli. Najpierw oglądaliśmy położone pośród pagórków zaledwie Jezioro Kaweah, a dopiero potem dolina zaczełą się zwężać, a droga wyraźnie piąć się pod górę.
Jeszcze kilka mostków, górskich potoków i w końcu widok strażniczki wręczającej informatory był potwierdzeniem, że za chwilę wjedziemy do parku.
Rzeczywiście, kawałeczek dalej znajdowała się brama, przy której zapłaciliśmy 20 dolarów za wjazd. Bilet był ważny na sześć dni, więc mogliśmy tylko żałować, iż czas nie pozwalał nam zatrzymać się tu na dłużej.
Bilet kazano nam przykleić po wewnętrznej stronie szyby. Uczyniwszy to, ruszyliśmy w drogę, mijając po drodze turystów robiących sobie zdjęcia przy tablicy wjazdowej.
Wydawało nam się dziwne, że zatrzymują się na zdjęcia już tu. Potem zmieniliśmy zdanie. Co jakiś czas bowiem nie mogliśmy oprzeć się okrzykom zachwytu and kolejnymi, wyłaniającymi się zza licznych zakrętów krajobrazami. I wtedy sami też szukaliśmy miejsca do zaparkowania. Pierwszą okazją był t.zw. „Tunel Rock”, czyli ogromny kawał skały, który spadł gdzieś z góry w taki sposób, że powstało pod nim tunelowe przejście.
Nie odrobiłem lekcji z dokładnego przeczytania przewodnika przed wyjazdem, więc zdziwiło mnie trochę, że droga licznymi serpentynami wiodła mocno pod górę. Co jakiś czas mijaliśmy tabliczki oznaczające kolejny tysiąc stóp wzniesienia.
Ogromnych drzew wciąż nie było widać. Przed nami zaś pojawiły się urwiska nagich skał. Niezbyt dobrze widocznych, bowiem ginęły gdzieś w chmurach.
Gdyby była piękna pogoda mielibyśmy widok taki, jak na informacyjnej tablicy.
To z niej dowiedzieliśmy się, że interesujący nas las znajduje się w sąsiedztwie widocznej Moro Rock, na wysokości aż dwóch tysięcy metrów. Zastanawiałem się, co takiego dzieje się w tamtym miejscu, że drzewa osiągnęły aż tak ogromne rozmiary. Przecież nas przez całą szkołę uczyli, że roślinność karłowacieje ze wzrostem wysokości, i w Tatrach oraz Karkonoszach iglaste lasy przechodzą w pewnym momencie w połacie kosodrzewiny.
Tutaj miało być inaczej. Jeszcze parę kilometrów i nagle drzewa zaczęły przybierać rozmiary, do których na codzień nie przywykliśmy. Poczuliśmy się jak lilipuci w krainie Guliwera.
Tablica obwieszczała, że dotarliśmy na miejsce.
Drzewa stawały się jeszcze większe. Co mniej cierpliwi zatrzymywali się obok nich na sesje zdjęciowe.
Omijaliśmy ich i jechaliśmy dalej. Wkrótce dotarliśmy do parkingu i stamtąd ruszyliśmy na krótki spacer leśną ścieżką. Oczywiście najpierw skierowaliśmy swoje kroki, do sekwoi rosnącej obok parkingu.
Znawcy twierdzą, że te drzewa tak naprawdę noszą nazwę mamutowców olbrzymich. Ma to pewnie znaczenie dla botaników, ale dla mnie, przeciętnego człowieka, który jakoś tam odróżnia kasztanowca od dębu, liczył się fakt, że oto stoimy pod drzewami ogromnych rozmiarów, przy których dostrzegamy swoją kruchość, jak na być może mrówka wśród traw na łące.
Las robił wrażenie. Mamutowce dożywają wieku rzędu trzech – czterech tysięcy lat. Te najstarsze. Mniej wyrośnięte zapewne pamiętają ledwie średniowiecze. Oczywiście nie cały ten ekosystem przetrwał w niezmienionej postaci. Szaleństwo osadnictwa i niesionego „cywilizacyjnego postępu” oznaczało też w XIX wieku rabunkowy wyrąb, który omal nie doprowadził do całkowitej zagłady mamutowców. Niemal w ostatniej chwili objęto ochroną ostatnie stanowiska tych niezwykłych drzew. Nie oznaczało to końca problemów. W latach pięćdziesiątych XX wieku boom turystyczny sprawił, że wśród sekwoi powstawały wielkie kompleksy turystyczne, degradujące naturalne środowisko. Dopiero pod koniec wieku ograniczono ten proceder, przywracając dziki charakter tego miejsca.
Ze skalnej platformy rozciągałby się piękny widok, gdyby nie chmury i mgła.
Jedna z tablic wyjaśniała naturę smogu i zanieczyszczeń powietrza. Wiejące znad Pacyfiku wiatry zabierały zanieczyszczenia znad aglomeracji San Francisco i niosły pomiędzy dwa pasma górskie, pomiędzy którymi, w Dolinie San Joaquin zostaje uwięzione. Podczas ciepłych dni, ogrzewane przez słońce zanieczyszczone powietrze wznosi się ku górze, dosięgając lasu gigantów.
Ze skały pomaszerowaliśmy do muzeum. Znajdowały się tam ekspozycje, które przybliżyły nam charakter parku. Była sobota, więc spotkaliśmy tam mnóstwo ludzi, ale o szczegółach napiszę w następnym odcinku.
Gdańsk, 17.01.2016; 23:25 LT