DROGA NA STATEK

  

Po wylądowaniu w Atlancie pozostało mi czekać, aż ktoś zrezygnuje z lotu do Orlando. Byłem jednym z dziewięciu pasażerów znajdujących się na t.zw. „wait liście”.I muszę przyznać, że prawie zupełnie tego nie odczułem. Miejsce znalazło się niemal od ręki i tuż po rozpoczęciu odprawy byłem szczęśliwym posiadaczem boarding pass. Mogłem spokojnie wypic kawę i zjeść kawałek ciasta w moim ulubionym Starbucks Coffee.

Niedługo potem wystartowaliśmy i jednocześnie zaczął zapadać zmierzch. Czytałem kupioną rano na lotnisku w Gdańsku Politykę, ale coraz bardziej opornie mi to szło. Męczyłem się nad poszczególnymi fragmentami tekstu, przysypiając co chwilę. Kiedy w końcu czasopismo wypadło mi z rąk na podłogę, dałem za wygraną. Resztę lotu wypełniła mi drzemka. Nie był to długi sen, bo sam lot trwał zaledwie nieco ponad godzinę, ale kiedy wylądowaliśmy w Orlando było juz zupełnie ciemno, a i samo lotnisko opustoszało, wyraźnie szykując się do nocnej przerwy.

Taksówka już na mnie czekała. Wrzuciłem bagaże, skuliłem się w narożniku tylnego siedzenia i po chwili zapadłęm w głęboki sen. Jet leg dawał znać o sobie. To był długi dzień i w Polsce była już trzecia nad ranem. Obudziłem się, kiedy pani taksówkarka (tak się to odmienia?) szukała bramy wiazdowej do portu. Ten teran znałem już dobrze z poprzednich wizyt. Sam także jeździłem tam wielokrotnie samochodem. Pomogłem więc nieco.

Przy samej bramie musieliśmy tradycyjnie przejść kontrole. Kiedy po kilkunastu minutach sprawdzania wszelkich mozliwych papierów i wykonaniu kilku telefonów strażniczka nabrała przekonania, że rzeczywiście jadę na ten statek, o którym mówię i bynajmniej nie po to, by wysadzic go w powietrze, dostałem pozwolenie na wjazd. Ja, ale nie taksówka. Teraz przyszedł inny pan, który zajął się sprawdzaniem samochodu. Między innymi miał takie duże lusterko na kółkach, którym wjeżdżał pod podwozie i oglądał czy nie przemycamy czegoś pod spodem. Zajrzał jeszcze pod maskę i w kilka innych miejsc, po czym pozwolił jechać. Przyznam, ze byłem ekko zdumiony. Zdumiony tym, że tak dokładna kontrola nie objęła mojego bagażu. Sprawdzono wszystko, każdy zakamarek konstrukcji samochodu, a tymczasem moje walizki mogły byc pełne nie wiadomo czego. Może straznik nie miał tego zapisanego w t.zw. check liście i nie musiał w odpowiedniej rubryce postawić ptaszka? A może tak dobrze patrzyło mi z oczu, że straznikowi w odróznieniu od strazniczki do głowy nie przyszło, ze mógłbym mieć jakieś niecne zamiary? Nie pytałem. Najważniejsze, że po chwili zajechaliśmy pod statek. Pokazałem taksówkarce dokładnie gdzie ma się zatrzymać i ledwie to uczyniliśmy, a z pobliskiej budki wybiegł straznik i głośnym krzykiem kazal się nam stamtąd zwijać. Okazało się, że samo nabrzeże stanowi t.zw. restricted area i nie wolno tam wjeżdzać postronnym samochodom. Kiedy strażnik rugał biedną taksówkarkę, ja zdążyłem wyjąć bagaże. Zdążyłem tylko w locie krzyknąc do niej „bye” i już odjeżdżała z piskiem opon. Kiedy zostaliśmy sami na kei, groźny jegomość raz jeszcze sapnął ze zdenerwowania dodając

– This was not your fault.

Z jednej strony było mi przykro, że naraziłem tamta panią na taki stress każąc jej podjechać pod sam trap, a z drugiej było mi miło, że strażnik owym sapnięciem wyrzucił z siebie resztę złości i na przykład nie wezwał posiłków, by jeszcze raz prześwietlic mnie dokładnie.

Po trapie zszedł nasz security watchman i pomógł mi się zabrać z bagażami na górę. Pamiętam służby trapowe na polskich statkach i w polskich portach w czasach komuny. Konieczna była t.zw. książka trapowa, w której rejestrowało się wchodzących i wychodzących. Często na statki wpadały wyrywkowe kontrole Wojsk Ochrony Pogranicza, którzy to żołnierze sprawdzali zapisy i czy marynarz pełni wachtę przy trapie non-stop. Było to przedmiotem wielu kpin i najnormalniejszego wstydu, że u nas dzieją się takie rzeczy, kiedy na Zachodzie nikt żadnych wacht nie trzymał i panowała prawdziwa wolność. Bez żalu pożegnano służby trapowe po upadku komuny 1989 roku. Wszystko odmieniło się w roku 2001, po pamietnych zamachach na WTC. USA wymogły na całym świecie by porty morskie stały się twierdzami, a kontrole w swej szczegółowości oraz restrykcyjności już dawno przerosły nasze niewinne wachty trapowe z czasów Bieruta, Gomułki i Jaruzelskiego. I końca tego procesu nie widać. Raz wpuszczona w ruch machina żyje juz bowiem swoim własnym życiem i nie ma kwartału, by nie zaczęły obowiązywać jakieś kolejne obostrzenia.

Wyszliśmy w morze następnego dnia rano. Po szesnastu godzinach dopłynęłiśmy do Brunswick w stanie Georgia. Trzy dni postoju zapowiadały się na tyle spokojnie, że liczyłem iż zobaczę coś z tego miasteczka. Niestety, Brunswick było nazwą czysto umowną. Miasto oczywiście istnieje, ale keja, przy której zacumowalismy znajduje się na odludziu, bardzo daleko od niego.

W niedzielę wieczorem mamy wyplynąć w kierunku Panamy. Mam nadzieję, że Gustaw i Hanna nie pokrzyżują nam planów. Na mapce przedstawiającej ich prognozowaną pozycję na 31 sierpnia nie wyglądał to ciekawie. Zwłaszcza Hanna wyraźnie kierowała się na przecięcie naszego kursu.

To mapka z przedwczoraj. Wczorajsza wyglądała gorzej bo prognozowała, że Hanna nie tylko przybierze na sile, ale jeszcze skręci nieznacznie w lewo, czym jeszcze bardziej namiesza w naszych planach. Gustaw też miał odbić nieco w lewo dzięki czemu mieszkańcy Nowego Orleanu, wciąż pamietający Kathrinę mogli nieco odetchnąć. Zobaczymy co przyniosą dzisiejsze prognozy.

 

Brunswick, Georgia, 30.08.2008, 07:30 LT

Komentarze