DROGA DO MANZANILLO

  

Moja karta sieciowa Plusa nie chce współpracować z lokalnym operatorem, więc na razie rzeczywiście pisze do szuflady. Później wszystko wrzucę na bloga hurtem.

Z Santo Domingo wyjechaliśmy o wpół do szóstej rano. Było jeszcze ciemno i lał rzęsisty deszcz, ale w miare jak się rozwidniało, pogoda także się poprawiała. Za to z każdym kilometrem obserwowalismy kolejne zniszczenia. Ten ulewny deszcz był bowiem związany z tropikalnym sztormem Olga, którego centrum przewaliło się nocą przez wyspę

  

  

Manzanillo leży niecałe trzysta kilometrów od Santo Domingo, na północnym wybrzeżu Hispanioli, tuż przy granicy Dominikany i Haiti. Na Dominikanie maja ten sam problem z drogami co w Polsce. Dwie główne, które wyglądają jako tako, a reszta nazywa się drugorzędnymi. Te drugorzędne to z tego co zdołąłem zauważyć, na ogół są drogi szutrowe. Przynajmniej tak jest w okolicy Manzanillo. Jechaliśmy więc po nich nie pięć, ale ponad sześć godzin, bo kierowca tez nie spieszył sie zbytnio. Zatrzymywalismy się na stacjach benzynowych w jakichs wioskach, gdzie on pytał się o drogę, a ja fotografowałem na przykład chodzące po obejściu kury.

Te kurczaki mają fajnie, ze nie wykluły się na jakiejś fermie. Przyjemnie było popatrzeć jak biegają krok w krok za kurzą mamą.

Miło było tez zatrzymac się na kawie w przydrożnej kafejce. Oprócz swoistego folkloru, jej niewatpliwą zaletą było, że kubeczek goracego napoju kosztował tam równowartość osiemdziesięciu groszy.

W następnej kafejce, koło jakiegos hotelu w miejscowości Monte Cristi kawa kosztowała już równowartość trzech złotych. Zafundowałem kierowcy łacznnie z jakąś bułką. Chyba poczuł się zobowiazany, bo po drodze kupił w jakiejś przydrożnej garkuchni porcje kurczaka z warzywami. Hm, no cóż…. Ani garkuchnia zaufania nie wzbudzała ani ów kurczak (sprawiał wrażenie rozerwanego granatem) apetycznie nie wyglądał. Nie wypadało jednak odmówić. Rozpoznałem jednak wśród zieleniny kawałki owoców avocado oraz bananów albo czegos podobnego do nich co smakowało jak gotowane ziemniaki. Chwyciłem się tego i długo żułem w nadziei, że w końcu dojedziemy do statku. Z Monte Cristi już nie było daleko.  No i udało się. Podziękowałem za poczęstunek i z ulgą odłożyłem niedojedzoną porcję.

Załoga statku była świeżo po dramatycznej nocy, podczas której „Olga” usiłowała odepchnąć ich od pirsu i pozrywać cumy. Dzielnie walczyli i nie dali się.

A od pirsu na plażę kilka kroków. Na plaży zaś muszle jak na tropiki przystało, przedziwnych kształtów i kolorów. Muszla z moim statkiem w tle – rzadko mogę sobie pozwolic na taką fotografię.

Manzanillo; 14.12.2007; 19:45 LT

 

Komentarze