1 września 1984
Do zwinięcia obozu i dalszej drogi mobilizowała nas tylko świadomość, że koniec tego matecznika Starej Drawy musi być już gdzieś niedaleko, a poza tym odwrotu i tak nie było. Tym niemniej tradycyjne poranne czynności wykonywaliśmy bez specjalnego entuzjazmu i kiedy w końcu ruszyliśmy dalej, było już chyba po trzynastej. Ruszyliśmy! Co za eufemizm! Oczywiście niemal natychmiast zatrzymaliśmy się przy kolejnym drzewie, zaraz potem przy następnym, jeszcze jednym, a kiedy chwilowo nic drogi nie tarasowało, płycizny i tak nie pozwalały płynąć, więc ciągnęlismy kajaki za sobą, brodząc w wodzie sięgającej poniżej łydek. Czasem, kiedy robiło się nieco głębiej, nogi nagle zapadały się do kolan w czarnej, gliniastej mazi. Niby nic strasznego, ale najbardziej nieprzyjemna była świadomość, że nie wiadomo, co w tej mazi się znajduje. Oczyma wyobraźni widziałem bliżej niezidentyfikowane robaczki, same w sobie niewielkie, lecz z zębiskami jak krokodyle, które tylko czekają zagrzebane w mule, żeby użreć mnie w palec albo w piętę.
W takich okolicznościach posuwaliśmy się mozolnie i długo. Znacznie dłużej niż byśmy sobie tego życzyli. Aż nagle, na prawym brzegu ujrzeliśmy… stóg siana! Ktoś go musiał ułożyć, a więc gdzieś niedaleko mieszkają jacyś ludzie! Wracamy do cywilizacji!
Niby byliśmy na skraju puszczy, ale ten skraj jakoś nie chiał się definitywnie zakończyć. Jacyś żołnierze z wędką napotkani później (zasalutowali, gdy pozdrowiliśmy ich tradycyjnym „dzień dobry”) powiedzieli, że jeszcze jakieś trzy kilometry i będzie koniec.
Trzy kilometry?!!! Chyba sobie jaja z nas robią! Przy wczorajszej średniej prędkości 0,7 km/h to mogło oznaczać nawet i czterogodzinną przeprawę.
Tymczasem zaczęło mżyć. Nie zrobiło to już jednak na nas specjalnego wrażenia. Kiedy jednak mżawka przerodziła się w regularny deszcz, schroniliśmy się pod rozłożystymi bukami. W oczekiwaniu na poprawę pogody zajadaliśmy chleb z dżemem, który Fistach naprędce, nie wychodząc z kajaka, przygotował.
Deszcz zelżał, więc popłynęliśmy dalej. Przeszkód było jakby mniej co utwierdzało nas w przekonaniu, że koniec owej przeprawy musi naprawdę być już gdzieś blisko. Żeby jednak nie było za lekko, deszcz ponownie przybrał na sile. Nie pomagało już nawet schronienie się pod drzewem. Przemokliśmy i zaczęło robić się zimno. W tej sytuacji nie było sensu czekać dłużej. Płynęliśmy na przekór pogodzie. W końcu wreszcie las się skończył. Nagle. Po prostu wypłynęliśmy z niego wprost między łąki. W oddali widać było jakieś chałupy. Za którymś z zakrętów zobaczylismy wyniesione na brzeg kajaki warszawiaków. Krzyknęli do nas, abyśmy zatrzymali się na noc właśnie tutaj, przy ujściu ciepłej rzeczki. Zatrzymaliśmy się, by sprawdzić. Rzeczka była rzeczywiscie ciepła, a przynajmniej tak się nam, zziębniętym wydawała. Na pewno była cieplejsza niż Drawa. W pierwszym odruchu, chcielismy wskoczyć do niej i oddać się kąpieli, ale rozsądek zwyciężył i najpierw rozbiliśmy obóz. Potem, po kąpieli, przebrani w suche ciuchy wskoczyliśmy do śpiworów i przez dobre trzy kwadranse leżeliśmy skuleni, zanim wreszcie zaczęło się nam robić cieplej.
2 wrzesnia 1984
Świadomość, że dzisiaj kończymy spływ i w Drawnie oddamy kajaki uskrzydliła nas. Szybko spakowaliśmy się i ruszyliśmy w dalszą drogę. Wkrótce wpłynęliśmy ponownie w nowe koryto Drawy, zwane Prostynią. Widać, ze to nowe koryto, bo nurt od razu zrobił się szybszy. Poza tym wreszcie znów mogliśmy korzystać z uroków wiosłowania zamiast mozolić się przy przeciąganiu kajaków przez przeszkody.
Dotarliśmy na jezioro, nad brzegiem którego widać było zabudowania Drawna. Zatrzymaliśmy się na plaży jakiegoś ośrodka wypoczynkowego. Jeszcze raz spotkaliśmy tam znajomych warszawiaków, którzy tradycyjnie wcześniej nas wyprzedzili.
Koniec spływu nie może obyć się bez zdjęć. Zrobilismy kilka pamiątkowych fotek, po czym Fistach i ja zostaliśmy przy kajakach, a Hrabia poszedł na stację organizować ich nadanie koleją do Czaplinka.
Wrócił jakiś osowiały.
– Spływ się jeszcze nie skończył.
– Jak to?
– Ostatni bramkart widziano w Drawnie jakieś cztery lata temu.
Bramkart to taki specjalny wagon bagażowy, z szeroko rozsuwanymi drzwiami po środku. W dawnych czasach, nawet za komuny nie trzeba było taszczyć ze sobą do przedziału wszystkich tobołów zabieranych w podróż. Za pewną opłatą można je było wstawic do wagonu bagażowego, t.zw. bramkarta. Bramkart był na tyle obszerny, że mogły w nim być przewożone nawet kajaki. Niestety, u schyłku komuny razem z innymi dobrami zaczęły znikać także i bramkarty (nie wróciły do dziś). Najbliższa szansa na spotkanie z bramkartem otwierała się w Krzyżu, co oznaczało, że musilibyśmy płynąć Drawą niemal do samego jej ujścia do Noteci. Warszawiacy zapewniali nas, ze dalej płynie się szybko. Ponoć ostatnie trzydzieści kilometrów pokonuje się w dwie godziny.
3 września 1984
Po noclegu w stanicy wodnej PTTK otrzymaliśmy ostatnie wskazówki od warszawiaków w jaki sposób pokonywac najbliższe przeszkody. Mówili o rwącym nurcie i bystrzach za mostem oraz koło innych przeszkód. Nie brzmiało to zachęcająco. Wyglądało, że po wcześniejszej wywrotce i późniejszej przeprawie przez Starą Drawę, teraz czeka nas jazda bez trzymanki ku ujściu do Noteci.
I rzeczywiście. Nurt przyspieszył bardzo. Brzegi zrobiły się wysokie. Płynęliśmy coraz głębszą, wąską doliną. Początkowo przed każdym większym bystrzem i zwalonym drzewem zatrzymywaliśmy się, aby przedyskutowac sposób pokonania przeszkody. Zabierało to czas, więc potem robiliśmy tak już tylko przed trudniejszymi miejscami. Problem był w tym, że przy tej prędkości nurtu, nawet oczekiwane przeszkody, o których pisano w przewodniku, wyłaniały się z zakrętu nagle i nie było już czasu na dłuższe zastanawianie się którędy płynąć. Tak było z ruinami tartaku, o którym wiedzieliśmy z przewodnika, że należy trzymac się przy nim prawego brzegu. Pokonaliśmy go bez większych problemów intuicyjnie, pamiętając o owym prawym brzegu.
Za tartakiem według przewodnika zaczynał się najpiękniejszy odcinek tej rzeki. Najpiękniejszy, bo najdzikszy. To piekno jednak trochę nas przytałaczało. Zwłaszcza, że nie mogliśmy patrzeć w górę wciaż lawirując na pełnej prędkości pomędzy zwalonymi drzewami. Przy jednym z takich slalomów poczułem wstrząs i głuche uderzenie w dno kajaka. Musiałem zawadzić o jakiś konar na wpół zatopionego drzewa.
Zauważyłem sączącą się do wnętrza wodę. Krzyknąłem do Hrabiego i Fistacha, którzy swoim kajakiem płynęłi teraz przodem, że będziemy musieli się zatrzymać. Zanim zdążyli mi odpowiedzieć wyrosła przed nami przeszkoda z pięciu zwalonych drzew. Oczywiście leżały tak, że część z nich trzeba było opłynąć z prawej strony, pod kolejnym przecisnąć się pod spodem, a następne dwa opłynąć z lewej. Oczywiście na pełnej prędkości. Fistach i Hrabia zakleszczyli się pod tym środkowym drzewem. We dwóch, powoli zdołali się jednak oswobodzić i zacumowali na lewym brzegu. Po chwili ich los podzieliłem i ja. To znaczy zakleszczyłem się dokładnie w tym samym miejscu, lecz ponieważ płynąłem sam, z przodu kajaka nikt nie mógł się odpychać. Tymczasem nurt wciskał mnie coraz bardziej pod przytopione drzewo i groziła powtórka sprzed kilku dni.
Po zwalonym pniu Hrabia dotarł by pomóc mi się oswobodzić. Kajak jednak był już zbyt mocno wciśniety pod drzewo. Doszedł więc do nas jeszcze Fistach. Zajął miejsce w przedniej częsci i teraz odpychając się we dwóch, asekurowani przez Hrabiego, wydostaliśmy się z pułapki. Uff!
Kiedy nie ochłonąwszy jeszcze po tej dawce adrenaliny dopływaliśmy do brzegu, z góry dobiegło nas czyjeś wołanie. To nie otworzyły się niebiosa, jak sugerował Hrabia, lecz ze stromej, chyba dwudziestometrowej skarpy machała do nas i wołała Ewa, uczestniczka spływu warszawskiego. Ewa zbierała sobie orzechy laskowe i w ogóle nie przyszło jej do głowy, że my tu walczymy o przetrwanie.
Po wylaniu wody z kajaka i oszacowaniu wielkości pęknięcia postanowilismy poszukać jakiegoś miejsca na nocleg i tam poddać kajak naprawie. O 17:30 zobaczyliśmy drewniane strome schodki wiodące w górę wąwozu. Zatrzymaliśmy się tam i poszliśmy sprawdzic dokąd prowadzą.
To co ujrzeliśmy przeszło najśmielsze oczekiwania. Przed nami rozpościerała się rozległa leśna polana. W jej centrum stała wiata, a pod nią stół oraz ławy. Koło nich piecyk barbaecue. Dalej sterta drewna, żebyśmy nie musieli tracić czas na zbieranie. I to wszystko wyłącznie dla nas, bowiem otoczona przez puszczę polana była zupełnie pusta.
Zostawiliśmy kajaki na dnie wąwozu, a nasze rzeczy wtaszczyliśmy na górę. Rozbiliśmy namiot. Rozpalilismy ognisko. Fistach przygotowywał spaghetti. Było już ciemno gdy zaczął siąpić lekki deszcz, lecz nie przeszkadzało nam to zupełnie, ponieważ siedzielismy pod wiatą. Siedzieliśmy tak jeszcze długo w nocy dzieląc się swoimi opowieściami niczym w zgranej turystycznej piosence o gawędziarzach. I kiedy tak jak w jej refrenie na koniec chyba każdy już zasnął, tylko autor słuchał, zgasiliśmy ogień i poszliśmy spać do namiotu.