DRAWA IM. G.ORWELLA (2)

29 sierpnia 1984

Po otwarciu oczu przez chwilę miałem nadzieję, że wydarzenia wczorajszego dnia to był jakiś pokręcony sen, ale widok przypalonego śpiwora pozbawił mnie złudzeń.

Postanowiliśmy przejść brzegiem rzeki licząc, że w intensywnym świetle słonecznym uda nam się wypatrzyć coś na dnie. Dwie próby wyłowienia czegoś, co przypominało porwany przedmiot skończyły się fiaskiem. Wyłowione przedmioty okazywały się być… kamieniami. Za trzecim razem jednak wyciągnąłem z dna… kocher! Kocher zapakowany był w pomarańczowy, brezentowy pokrowiec, i to ów pokrowiec sprawił, że wypatrzyliśmy go na dnie. Mieliśmy więc znów z czego jeść.

Nie rozmawialiśmy na temat celowości kontynuowania spływu. Ja bez butów (a ściślej w jednym, bo drugi odpłynął w siną dal) zacząłem ładować do kajaka to co zostało, bo tak jak pozostali wiedziałem iż musimy dopłynąć do Drawna, ponieważ tam znajduje się stacja PKP, na której będziemy mogli nadać kajaki z powrotem do Czaplinka.

Kiedy pakowalismy swoje rzeczy, owo feralne drzewo z wielkim trudem unikając wywrotki pokonała grupa warszawiaków. Tomek, ich przewodnik, powiedział nam potem, że koryto rzeki było wcześniej oczyszczone, ale przyszedł huragan i powalił drzewa, z których wiele leżalo teraz w poprzek rzeki. Czekało nas jeszcze kilka przenosek tego dnia.

W końcu wpłynęliśmy na Jezioro Lubie. Bliskość poligonu dała się od razu nie tyle zauważyć, co usłyszeć. Gdzieś z prawej strony towarzyszył nam warkot czołgów i odgłos wystrzałów. 

Zatrzymalismy się na polu biwakowym, gdzie tuż przed nami wylądowali także wspomniani wcześniej warszawiacy. Tomek znał teren, płynął tędy wielokrotnie i zamierzał przeprowadzić swoją grupę przez poligon korytem t.zw. Starej Drawy. Stara Drawa jest bez porównania bardziej widowiskowa od prostszej, szybszej i zdecydowanie łatwiejszej do pokonania Prostyni, którą przyrównać można do autostradowej obwodnicy jakiegoś miasta. My chcielismy coś zobaczyć, więc ku zdziwieniu Tomka także porwalismy się na Starą Drawę. Nie chcieliśmy na siłę wpychać się do ich grupy, więc tylko ustaliliśmy, że krytyczny odcinek poligonu sforsujemy wspólnie, po czym Tomek przeprowadzi nas przez pas trzcin, w których trudno odszukać drogę na Starą Drawę.

Tomek postanowił wznowić spływ w czwartek 31 sierpnia wieczorem, więc mieliśmy prawie dwa dni na lizanie ran po wczorajszym.

30 sierpnia 1984

Pożyczyłem trampki od Hrabiego i poszedłem do odległej o trzy kilometry wsi Lubieszewo, skąd złapałem autobus do Drawska Pomorskiego. Liczyłem, że uda mi się kupić  jakieś sportowe lub turustyczne obuwie. Misja była niemal od początku skazana na niepowodzenie, ponieważ mieliśmy rok 1984. W Drawsku były chyba ze dwa sklepy, w których teoretycznie możnaby kupić jakieś buty, lecz przede wszystkim straszyły w nich puste półki. Od biedy można było kupić jakieś mało wyszukanej urody półbuty, ale o t.zw. adidasach czy trampkach można było zapomnieć. Zdesperowany gotów byłem już kupic cokolwiek, byle tylko nie kontynuowac wyprawy boso. Tak trafiłem do jakiegoś prywatnego komisu. W tamtych czasach ludzie przywożący rozmaite dobra z zagranicy oddawali je w depozyt do komisów, aby tamtejsi handlarze zajęli się sprzedażą, oczywiście zabierając ustaloną prowizję dla siebie. Znalazłem tam biało-bordowe adidasy za pięć tysięcy złotych. Nie grzeszyły ani urodą, ani wygodą, ani rozsądną ceną, lecz innych nie było. Kupiłem je. W tak niewygodnych butach nie chodziłem długo przedtem ani potem.

Kiedy rozwiązywałem obuwnicze dylematy, Fistach pisał:

Warszawiacy zamierzają wyruszyć dopiero jutro wieczorem, więc dostosowując się do nich mamy prawie dwa dni na odpoczynek.(…) Jest słonecznie i ciepło, więc sjesta wymarzona. Stajemy się przy tym mimowolnie obserwatorami działan wojennych na poligonie po drugiej stronie jeziora. Trwa tam chyba jakaś wielka ofensywa, bo słychać nieustanny grzmot dział, warkot czołgów, a tuż nad naszymi głowami przelatują myśliwce i szturmowe śmigłowce. Strzały, wybuchy, grzechot broni maszynowej – słowem istny cyrk. Potem dowiadujemy się, że to manewry wojsk zaprzyjaźnionych pod kryptonimem bodajże OPAL 84. Nie działa to zbyt optymistycznie w obliczu planowanego przez nas bliskiego forsowania poligonu. 

30 sierpnia 1984

Późnym popołudniem zwijamy obóz i przemieszczamy się w strategiczne miejsce dogodne do szybkiego przeskoczneia nazajutrz o świcie newralgicznego fragmentu trasy. Docieramy do mostu, na przęśle którego widniał napis: „KONIEC SPŁYWU” i drugi: „POLIGON WOJSKOWY. WSTĘP WZBRONIONY – GROZI ŚMIERCIĄ”.

Przed mostem rozbijamy namioty. Jest cicho. Czyżby cisza przed burzą? Nagle mąci ją narastający warkot. Pojawiają się pierwsze wojskowe samochody. Ich niekończąca się kolumna sunie ciężko przez most. Ktoś stwierdza, że to koniec manewrów, ale w tym momencie jego słowa zagłusza detonacja gdzies w pobliżu.

31 sierpnia 1984

Znów warkot silnika, ale jakiś słabszy, lecz za to bliżej.

– Milicja! Kto tu jest szefem?


Była druga w nocy. Funkcjonariusze z milicyjnej nyski nie wyglądali na przyjaźnie nastawionych. Tomek wyszedł do nich.

– Nie wiecie, że nie wolno tu biwakować?

– Zauważyliśmy napis, ze nie wolno płynąć dalej i dlatego rozbilismy obóz tutaj, po tej stronie mostu – zełgał Tomek

– Kiedy opuścicie to miejsce?

– Jutro rano – odpowiedział zgodnie z prawdą

– Dobrze – odrzekł udobruchany milicjant – Uważajcie tylko na złodziei. W zeszłym tygodniu okradli tu jednych.

Poszliśmy spać dalej, a o piątej wstaliśmy i zaczęliśmy zwijać obóz. Chyba nigdy wcześniej nie zrobiliśmy tego tak szybko i tak sprawnie. O szóstej w ciszy wpłynęliśmy pod most. O kilkanaście minut za późno, bo właśnie trębacz w pobliżu odgrywał melodię na pobudkę. Moglismy ruszyć nieco wcześniej. Jeszcze brakowałoby, aby wyskoczyła tu na poranną kąpiel kompania wojska.

Za mostem wypłynęliśmy na porośnięte trzcinami jeziorko, nad którym zlociło się wschodzące słońce. Płynęliśmy jakimiś rozlewiskami wśród lasów, z których co jakiś czas prowadziły do wody rozjeżdżone gąsienicami brody dla czołgów. Trochę dalej zauważyliśmy ślady po moście pontonowym. Potem natknęliśmy się na dwóch żołnierzy palących na brzegu ognisko, lecz nie niepokoili nas.

W końcu dotarlismy do zastawki Starej Drawy. Minęlismy wrota i po chwili zaczęły się trzciny tak gęste, że trudność sprawiało nawet wetknięcie wiosła w wodę. Po prostu odpychalismy się więc od tej zielonej gęstwiny i podążalismy za kajakami warszawiaków. W końcu wpłynęlismy na wlaściwą Starą Drawę. Tam pożegnaliśmy się z naszymi przewodnikami. Oni na swoich lekkich, plastikowych jedynkach śmignęli szybko do przodu. My, w drewnianych, dwuosobowych baliach sunęliśmy, hm, bardziej dostojnie.

Z początku rzeczka wygladała niewinnie, ale to był rzeczywiście tylko początek. Teren był dziki. Zwalone drzewa zalegały licznie w poprzek rzeki, zmuszając nas co chwilę do przenosek. Może nie byłoby to tak uciążliwe, gdyby nie bagniste podłoże gęsto porośnięte pokrzywami. Jeśli nie zapadalismy sie głęboko w czarnej mazi, to parzyło na wredne zielsko.

Po przenosce wsiadaliśmy do kajaków, wykonywaliśmy kilka, może kilkanaście ruchów wiosłem, po czym trzeba było operację powtarzać, by ominąć kolejne tarasujące rzekę drzewo.

Kiedy wreszcze stał się cud i czekał nas może stumetrowy odcinek bez drzew, utknęlismy na mieliźnie. Akurat w tym miejscu rzeczka wpłynęła w kamieniste koryto osiągając przy okazji głębokość około osiemnastu centymetrów. Nie było rady – szliśmy po kamieniach burłacząc kajaki. 

Drawa 12

Tak dotarliśmy do potężnego drzewa, zwalonego jak zwykle w poprzek rzeki (że też nigdy nie zwalają się wzdłuż!). Jego rozłożyte gałęzie  sięgały dobrych kilku metrów w górę. Górny (kiedy jeszcze rosło) fragment ginął gdzieś daleko bagnie i w pokrzywach, więc obejście go od tamtej strony nie wchodziło w grę. Trzeba było pomyśleć jak po stoku skarpy, taszcząc kajaki ominąć sterczące z ziemi wyłamane korzenie.

Drawa 08

Jak zwykle w takich przypadkach zatrzymaliśmy się na rekonesans i ustalenie sposóbu ominięcia przeszkody. Zbliżyliśmy się do  korzeni.

– Stop! Patrzcie tam!

Drawa 10

Drawa 10a

Tam, czyli pośród korzeni sterczały niewypały. Jeden, większy, miał na oko średnicę pół metra i jakiś metr albo i więcej długości. Pięć mniejszych miało około trydziestu – czterdziestu centymetrów średnicy. Na większości z nich, w błocie były odciśnięte ślady bosych stóp.

Nie zamierzaliśmy wystawiać niewypałów na kolejną próbę więc przejście po sladach poprzedników odpadało. Tamto przez bagno i pokrzywy również. Jeżeli nie można przeszkody obejść, należy ją sforsować. Chwycilismy za siekiery i zaczęliśmy wyrąbywać wśród konarów przejście tunelowe, pod pniem.

Drawa 09

– Okulary!

– Co?

– Okulary wpadły mi do wody – krzyknął Fistach przerywając rąbanie. Okulary odnaleźliśmy szybko, lecz udrzenie o kamień wybiło jedno ze szkieł. Kolejna strata.

Kiedy już przejśćie było gotowe, przepchnęliśmy kajaki, a na jednej z górnych gałęzi wyciosałem napis „Niewypały” wraz ze strzałką wskazujacą miejsce, gdzie leżały.

– Teraz za to możemy spokojnie mówić, że „spływ jest bombowy” – zauważył Hrabia.

Potem nic się nie zmieniło. Przenosiliśmy, brodziliśmy, zmagaliśmy się mułem i pokrzywami.. Kiedy zaczęło się ściemniać wciąż nie mieliśmy miejsca na nocleg. W końcu złapaliśmy jakiś niewielki kawałek w miarę suchego i nie zarośniętego gruntu. Ognisko z braku miejsca rozpalone blisko namiotu dymiło niemal wprost do środka. Przynajmniej odstraszyło trochę komary. Przygotowaliśmy rosół z makaronem, bo tak było najszybciej. Byliśmy zmordowani. Pokonanie dwunastu kilometrów zajęło nam siedemnaście godzin.


Nad koronami puszczy znów dał się słyszeć odgłos helikopterów. Pomyśleliśmy, że wzorem „Czasu Apokalipsy”, za chwilę z głośników powinien ryknąć Wagner. Chociaż nie, z naszych socjalistycznych głośników mogła, co najwyżej ryknąć Stenia Kozłowska.

Boże, czy ktoś dziś jeszcze pamięta taką piosenkarkę?

Komentarze