DRAWA IM. G.ORWELLA (1)


28 listopada 2011:

Sięgam po sfatygowany notatnik leżący na półce. Czarna, ceratowa okładka pozaginana w wielu miejscach. Na stronach widoczne zacieki. Trudno w to uwierzyć, ale przeleżał już tak dwadzieścia siedem lat. To jeden z wielu dzienników naszych rajdów. Zawiera zapiski ze spływu Drawą. Był rok 1984, jak w tytule powieści Orwella. Dziś już ciężko sobie wyobrazić świat bez telefonów komórkowychj, z pustymi pólkami sklepowymi, bez firm wypożyczających i dowożących kajaki, ale za to z pustymi leśnymi polanami, na których można było co najwyżej spotkać żołnierzy szkolących się na poligonie, albo podobnych nam włóczęgów. Przerzucam kartki i spróbuję streścić te chwile.

 

24 sierpnia 1984

Góra rozmaitych półproduktów wyłożona na podłodze na środku pokoju. Jutro rano wyruszamy do Czaplinka rozpocząć nasz spływ Drawą „im. G.Orwella”, bo mamy przeciez rok 1984. Właśnie dlatego, że mamy rok 1984 przed nami piętrzy się owa góra dóbr. Na zaopatrzenie w sklepikach specjalnie nie ma co liczyć. Lepiej podstawowe rzeczy mieć zabrane ze sobą. Fistach i ja liczymy, a Hrabia notuje w naszym spływowym dzienniku:

Puszki:  12 szt. ragout (typu pasztet), 6 szt. konserw węgierskich (nikt nie wie co w nich jest, bo przeciez nie znamy węgierskiego), 3 pasztety drobiowe, 6 „mielonek turystycznych”, dwa słoiki papryki faszerowanej, jeden słoik klopsów, jedna konerwa rybna,

Suche:  dwa opakowania puree ziemniaczanego, 0,5 kg mleka w proszku, 1 kg mąki, 1 kg cukru + kartki na cukier, 0,5 kg masła + kartki na masło, 1 słoik smalcu, pasek (20 cm) słoniny, pasek (15 cm) sera wędzonego, 30 dag sera żółtego, 0,5 kg ryżu, 0,5 kg makaronu,

Zupy i desery w proszku:  grzybowa 2 szt., ogonowa 4 szt., pomidorowa 4 szt., kostki rosołowe 20 szt., barszcz biały 2 szt., barszcz czerwony 2 szt., grochowa 2 szt., cebulowa 2 szt., budyń 8 szt., kisiel 2 szt., cukrowin 1 szt., kawa inka 0,5 kg.

Hrabia i Fistach przyjechali do Szczecina rano. Są z Krakowa, dzieli nas na codzień siedemset kilometrów, ale połaczyły górskie wycieczki oraz tygodnie spędzone wspólnie w Chatce na Niemcowej w Beskidzie Sądeckim. Rok wcześniej razem z innymi waletami z Niemcowej zapoczątkowaliśmy na Mazurach spływową tradycję. Tym razem jednak płyniemy tylko we trójkę.

25 sierpnia 1984

Rano jeszcze posmakowaliśmy żywota mieszczuchów i bez zbytniego pośpiechu skonsumowaliśmy śniadanie. Bez pośpiechu, bo przygotowane przez moją mamę, więc my mogliśmy się skupic jedynie na porannej toalecie i zapięciu plecaków. Na piechotę dziarsko ruszyliśmy na dworzec.

Niestety, pociąg do Stargardu Szczecińskiego został odwołany i trzeba było na gwałt szukać połączenia zastępczego. Na szczęście dwozec PKS był po sąsiedzku. Złapaliśmy autobus i zdążyliśmy na pociąg odjeżdżający ze Stargardu. Warunki, w których przyszło nam podróżować trudno nazwać komfortowymi. Wszystkie miejsca zajęte, na korytarzu tłok, a jeszcze opasły konduktor przyczepił się, że ze swoimi plecakami blokujemy przejście. Przekonaliśmy go jednak, że będziemy stać właśnie tutaj, a po jakimś czasie tłok zelżał i nawet udało nam się załapać na kawałek podróży w przedziale.

Ze stacji w Czaplinku kolejny autobus zawiózł nas nad samo jezioro. Na ludzi z wypożyczalni kajaków czekaliśmy do szesnastej, ale w międzyczasie Hrabia zasięgnął języka co do możliwości i warunków wypożyczenia, lecz przede wszystkim ich zwrotu. Wartki nurt Drawy uniemożliwiał bowiem powrót tą samą trasą, chociaż wieść gminna niosła iż tacy desperaci się zdarzali. Cena kajaka: 350 złotych za dobę (po uwzględnieniu zniżki na legitymację PTTK – 265 zł.). Transport z powrotem bagażówką to wydatek 6-8 tysięcy złotych. Robimy naradę. Nie jest wesoło. Ta bagażówka to poziom zaporowy. Dyskutujemy na temat innych rozwiązań. Zmiana trasy? Szkoda.

– A może kolej? Chłopaki od kajaków mówili, że ktoś za transport z Piły dwustu kilogramów zapłacił 760 złotych.

– Najbliższa stacja kolejowa po drodze to Drawno.

– No i świetnie. Wypożyczmy tylko dwa. Będzie znacznie taniej. I próbujemy!

Po kilkunastu minutach mieliśmy już kajaki stojące na plaży. Jeden był dobry, ale drugi ciekł niemiłosiernie. Chłopakom z wypożyczalni spieszyło się już jednak do domu, więc rozpalili nam ognisko, wręczyli puszkę lepiku i życząc udanego spływu oddalili się szybko.

Po skończonej operacji uszczelniania kadłuba oraz pakowania sprzętu, o 19:20 wypływamy na Jezioro Drawsko.

27 sierpnia 1984

Wyjątkowo monotonny dzień. Drawa meandruje wśród trzcin tak, że można dostać zawrótów głowy. Po kilka razy oglądamy tę samą krowę ze wszytkich możliwych stron, zanim w linii prostej przesuniemy się o parę metrów.  Jedynym urozmaiceniem było przepłynięcie przez Złocieniec, co zresztą wiązało się również z konieczną przenoską. Kajaki zacumowaliśmy i wynosiliśmy w terenie obficie usptrzonym kurzymi ekskrementami.

To już poprzedni dzień byl o niebo ciekawszy. Najpierw ciąg dalszy Jeziora Drawsko, potem wąska jeszcze Drawa wijąca się w lesie, słoneczne Jeziorko Rzeptowskie. Nawet przenoski nas nie martwiły, chociaż podczas jednej z nich, przy młynie, Fistach bosą nogą nadepnął na szkło. To wbiło się w piętę powodując obfite krwawienie. Fistach został ułożony z nogą uniesioną ku górze, rana przemyta, ale przydałoby się coś do dezynfekcji.

Przed młynem satał zaparkowany opel ascona na zachodnioniemieckich numerach rejestracyjnych. Hrabia poszedł zapytać, czy nie mogliby pożyczyś czegoś z apteczki. Nie rozumieli, albo nie chcieli pożyczyć. W międzyczasie jednak pojawiła się gospodyni z młyna. Niosła wodę utlenioną, gazę i plaster. Hrabia opatrywał ranę Fistacha, a wszyscy obecni (łącznie z Niemcami z opla) przyglądali się w skupieniu.

A tu znów te trzciny i trzciny! Po minięciu Złocieńca tak samo jak i przed Złocieńcem. Co za niedziela! W końcu, nieopodal wsi Dalewo potężne drzewo przegradza nurt. Kolejna przenoska. Wyjście niezbyt fajne. Czarny muł, podmogły brzeg, wąski wydeptany przesmyk pośród trzcin. Skoro już musieliśmy tu wynieść kajaki, to może już zostaniemy na noc? Wypakowujemy sprzęt. Zbieramy co się da na ognisko i kiedy już się pali, Fistach zajmuje się przygotowaniem herbaty oraz kolacją, a my z Hrabią rozbijamy namiot i chowamy do środka nasze plecaki.

Zapadł zmrok. Rozgwieżdżone, nierozproszone żadnym światłem niebo wynagradza nam nudę dzisiejszego wiosłowania. Identyfikujemy kolejne gwiazdozbiory, zapatrzeni w granatowoczarne sklepienie rozmawiamy jeszcze długo o biegnącym do przez miliony lat świetle, o fotonach pokonujacych ten ogromny dystas by zakończyć żywot w naszym oku i o hipotetycznych mieszkańacach planet tych odległych gwiazd, którzy gdyby w tej chwili oglądali Ziemię przez jakiś superteleskop, zobaczyliby wcale nie nas lecz biegające tutaj dinozaury, ponieważ nasz obraz doleci do nich dopiero za kilkadziesiąt milionów lat.

28 sierpnia 1984

Po takiej nocy trudno zwlec się szybko, a zresztą wcale nam się nie chciało, ponieważ czekały nas kolejne godziny hakowania wśród trzcin. A może przeczuwaliśmy nadchodzącą katastrofę? Ruszyliśmy w dalszą drogę dopiero około południa.

Docieramy do Drawska Pomorskiego. Postanawiamy tam skorzystać z informacji PTTK, żeby dowiedzieć się czegoś więcej na temat czekającej nas trasy. Pani urzędująca w owym punkcie jednak wie niewiele. Załatwia noclegi, ma rozklad jazdy autobusów, jakieś przewodniki, ale o rzece wie bardzo mało. Ostrzega nas tylko przed poligonem wojskowym nad Jeziorem Lubie.

– Tamtędy nie wolno płynąć, ale niektórym się udało. Jednak jeśli was złapią, zapłacicie pięć tysięcy złotych grzywny.

Pani na koniec zdziwila się, że tak drogo zapłaciliśmy za kajaki w Czaplinku. A niby to ta sama firma.

Ruszamy dalej. Wreszcie jakaś odmiana. Rzeka wyraźnie przyspiesza. Jak stwierdzil Fistach, po kawaleryjsku pokonujemy kolejne zakręty. Rzeczywiście, smigamy od brzegu do brzegu smagani zwisającymi z drzew gałęziami i trzymamy się osi nurtu utrzymując szybkość. Nawet dość groźnie wyglądające bystrze przy zniszczonym młynie w osadzie Młynowo po chwili konsultacji na brzegu pokonujemy brawurowo. Od czasu do czasu zwalone drzewa zmuszają nas do przenosek, lecz i te idą sprawnie. Wczorajszy marazm ustąpił zupełnie. Szybko pokonujemy kolejne kilometry. Gdzieś na lewym brzegu widzieliśmy przez moment sterczący wrak kajaka. Ciekawe, że zostawiono go tutaj, na odludziu. Rozwlaili zupełnie?

Było już po siedemnastej kiedy wpłynąłem w następny zakręt. A zaraz za nim pokazało się kolejne zwalone drzewo. Albo przenoska, albo uda się przecisnąć w wąskim prześwicie pomiędzy opadającym z wysokiego na trzy czwarte metra brzegu pniem, a lustem wody. Cumuję do pnia. Nie minęły chyba trzy sekudny gdy wartki nurt zaczął się spiętrzać przed burtą i z całą mocą  wpychać kajak na znurzone częciowo drzewo. Próbowałem się odepchnąć lecz było już za późno. Nie byłem w stanie przeciwstawic się masie spływającej wody. Jeszcze jedna desperacka próba i już po chwili woda przelewa się z cała siłą przez burtę zalewając wnętrze kajaka. Ten przechyla się gwałtownie wciskany wciąż na pień. W ciągu następnej sekundy kajak odwraca się do góry dnem i zostaje wciągnięty pod pień. Wypadając zdążyłem chwycić się czegoś – pnia albo gałezi i podtrzymując jedną nogą kajak próbuję nie dopuścić by odpłynął dalej sam. Niestety, czuję jak po kolei woda wypłykuje z wnętrza kolejne przedmioty. Jakie szcżęście, że kilka minut wczęśniej oddałem Fistachowi jego wypasiony aparat fotograficzny! Widzę jak za drzewem odpływa niesiony prądem mój plecak.

W międzyczasie moi koledzy cumują czym prędzej do brzegu. Hrabia nie czekając na nic biegnie omijając pień po czym rzuca się do wody i niczym pływak na zawodach goni oddalające się rzeczy. Fistach zaś po pniu dochodzi do mnie i próbujemy w kontrolowany sposób przepuścić kajak pod pniem, odwrócić go i zacumować po drugie stronie. Widziałem jak Hrabia walczył ze złapanym plecakiem. Napisał potem:

Płynąłem rozpaczliwym tempem, bo nurt był nadzwyczaj bystry. Wreszcie złapałem. Były to zupy w proszku i chyba chleb, któremu juz pozwoliłem uciec, bo z tyłu krzyczeli, że płynie coś nastepnego. Brzegi były wysokie, więc to co złapałem,  musiałem wynieść pomimo, że było pełne wody. Dalej wyłowiłem nylonowy worek z „glutami”. Potem krzyczęli, że płynie brązowa torba z jedzeniem. Była tak strasznie ciężka, że słabnąc już nie mogłem wyrzucić jej na brzeg. Fistach ze Stevem wciąż walczyli z kajakiem i krzyknęli, żebym łapał chlebak. Złapałem. Potem zauważyłem kolejny bochenek chleba. Złapałem. Krzyknęli „Plecak! Płynie plecak!”. Popłynąłem za nim, lecz był tak ciężki, że nie mogłem go unieść. Holowałem go tylko pod wodą. Przy brzegu okazało się, że pomimo wielu prób, nie byłem w stanie go wyrzucić na ląd. Krzyknąłem „Pomóżcie!”, a potem, żeby już nie puszczali nic więcej bo nie daje rady z plecakiem. Oczywiście było to bez sensu, bo prąd i tak niósł wszystko co chciał. Cudem udało mi się znaleźć naderwaną skarpę i resztką sił dźwignąłem plecak na wyskość dziesięciu centymetrów by położyć go na kawałku jakiejś gliny.

W odwróconym przy brzegu kajaku znaleźliśmy zaklinowane obydwie siekiery. Uratowały się z katastrofy! Od tej pory powiedzenie „pływać jak siekiera” nabrało dla nas dodatkowego znaczenia. Wesoło jednak nie było. Wydawało mi się, że spływ właśnie dobiegł końca. Trzeba wydostać wszystko na brzeg, a potem oszacować straty.

Na pobliskim ściernisku rozbiliśmy namiot. Ja na stogach siana rozkładałem do wysuszenia swoje rzeczy. 

Drawa 13

Rozpaliliśmy ognisko. Przy nim zacząłem suszyć swój śpiwór Musiałem się spieszyć bo zbliżał się wieczór. Przysuwałem więc go jak najbliżej ognia i w efekcie w kilku miejscach stylonowa tkanina nadpaliła się. Ale poszedłem spać w suchym, no, prawie suchym śpiworze. Zanim to jednak nastąpiło przygotowaliśmy kolację w jedynym ocalałym kociołku. Mnóstwo zamokniętego jedzenia trzeba było spożyć natychmiast. Nie mieliśmy już jednak menażek, więc korzystaliśmy z tego jedynego garnka. Późnym wieczorem zamoknięty makaron rozdzielaliśmy ponownie na poszczególne nitki i suszylismy przy ognisku. Niewiele rozmawialiśmy tego wieczora. Każdy z nas w środku zastanawiał się na swój sposób co dalej? Na sam koniec, dla poprawy nastroju Fistach z zamokniętych budyniów i mleka ugotował cały kociołek deseru. Potrzeba nam było chociaż takiej małej odrobiny przyjemności na koniec koszmarnego dnia. Żeby szybciej ostygł, Fistach odstawił gotowy budyń daleko od ogniska. Kiedy zaś potem po niego poszedł… wdepnął w stojący w ciemnościach garnek. Trudno o lepszą puentę tamtego dnia. Ponieważ jednak nie zamierzaliśmy się poddawać, wyjedlismy z garnka to, co nie przykleilo się do fistachowego trampka.

Komentarze