DOSTAŁEM CHILLI

 

Statek miał przypłynąć do San Antonio siedemnastego stycznia. Kiedy zobaczyłem rozkład swoich lotów i mój przylot do Santiago de Chile dopiero około południa osiemnastego (a gdzie jeszcze stamtąd do San Antonio!)  gwałtownie przyspieszyłem przygotowania. Poprosiłem nasz Dział Podrózy o znalezienie jakiegoś połączenia dzień wcześniej. Po godzinie miałem już w komputerze nową rezerwację. Wyglądało na to, że w piątek pobędę w biurze jedynie do południa, a potem do domu po walizkę i na lotnisko. Kiedy już się oswoiłem z tą myślą, przyszedł kolejny e-mail, z poprawką w podróży statku. Opóźnia się ich wyjście z wcześniejszego portu, więc pojawia się w San Antonio dopiero osiemnastego po południu. Znów wysyłam prośbę do Travel Department. Tym razem o powrót do tego wcześniejszego rozkładu lotów.

Fajnie, bo będę miał jeszcze okazję wyspać się w sobotni poranek. Porządnie się wyspać, bo wylot z Gdańska dopiero o 17:10. Polecę przez Frankfurt i Sao Paulo, by po prawie dobie wylądować w Santiago w niedzielę o 11:45 czasu lokalnego. Stamtąd jeszcze podróż samochodem do portu.

Potem cztery albo pięć dni intensywnego penetrowania zbiorników, wchodzenia na dźwigi, oglądania urządzeń i opisywanie tego wszystkiego w raportach. Moja przedsylwestrowa wyprawa do Vancouver zaowocowała tym, że… statku nie kupiliśmy. Za dużo trzeba by było zainwestować w jego remont. Może w Chile będzie lepiej?

Tam w Vancouver oprócz setek nazwijmy to profesjonalnych zdjęć (mam na myśli ich temtykę, a nie jakość) sfotografowałem i taki ciekawy komunikat.

Kucharz prosi, by w czajniku nie gotować jajek. No cóż, pomysłowość ludzka nie zna granic. Jeżeli jeszcze z tej samej wody zaparzyć herbatę, jakaż to oszczędność energii! Ale co tam! Nie będę się naśmiewać, bo muszę przyznać się dyskretnie, ze w czasach młodości chodził mi po głowie podobny pomysł, zarzucony gdy koledzy z akademika wyraźnie entuzjazmu z mozliwego usprawnienia nie podzielali. Nigdy więc nie dowiedziałem się jak smakuje herbata na jajkach J

Komunikaty można napisać sucho i lakonicznie, a można również i językiem kwiecistym, kończąc czasem pytaniem natury egzystencjalnej, jak odnaleziony przeze mnie napis w pralni na innym statku.

Natomiast u siebie na klatce schodowej napotkałem rok temu przyklejony do drzwi komunikat pełen niepokoju o powierzone sąsiadom mienie. Wygląda na to, że byli to bliżej nieokresleni sąsiedzi, skoro autor nie zapukał wprost do ich mieszkania, lecz zmuszony był uciec się do ogłoszenia.

Oznacza to, ze impreza się udała i była (zapewne pod koniec) otwarta dla wszystkich chętnych do czego zobowiązuje nas staropolska tradycja gościnności. Sam jej  doświadczyłem gdy kiedyś wedrując z kolegą po górach zostaliśmy w okolicach Kudowy przez rozbawione towarzystwo niemal siłą wciągnięci z plecakami wprost ze scieżki na wiejskie wesele.

Najbardziej oschłe i niehumanitarne zarazem są komunikaty pisane językiem urzędowym. Każdy z nas zna je doskonale, bo niemal każdy doświadczył ich w szkole, pociągu, na poczcie, a jak ksiądz srogi to i w kościele. Tak tak! W kosciele też. Najzabawniejszy z kościelnych napisów jaki widziałem, był niezamierzony w swym efekcie. Moi przyjaciele brali ślub w oklicach Wielkanocy. Jak to bywa w tym okresie, Grób Pański był juz przystrojony. Kościół nie był przesadnie wielki, więc grób znajdował się w okolicach ołtarza. Nad nim okolicznościowy napis. Młoda Para była fotografowana, ze wszystkich niemal stron, i na jednym kadrze pięknie skomponowali się w jedną całość: szczęśliwi oni oraz napis nad ich głowami „Każde cierpienie ma sens”.

Ten kościelny wątek to jednak tylko dygresja, ponieważ najbardziej niehumanitarny komunikat jaki napotkałem w wędrówkach z aparatem wisiał w poczekalni stacyjki „Piwniczna Zdrój”.

Spróbuj sobie wyobrazić czytelniku ów horror gdy po zjedzeniu nieświeżego bigosu w Warsie, zmuszony byłbyś skorzystać z owego przybytku. Wysiadając wyrzuciłeś bilet, i… dramat. Pani kasjerka nieubłaganie ściska klucz i nie bacząc na zieleniejącą z wysiłku twarz delikwenta, żąda okazania biletu. Ktoś litosciwy niemal jak na „Misiu” pożycza bilet, lecz ten okazuje się ulgowy.

– Legitymację poproszę – żąda bezdusznie kasjerka.

Zwieracze napięte do granic za chwilę eksplodują więc trzęsącą się ręką oddajesz ów ulgowy bilet wascicielowi i wysupłujesz drobne na bilet do Nowego Sącza, dzięki któremu otwierają się przed tobą jeśli nie wszystkie drzwi, to przynajmniej te od toalety i pociągu. Do pociągu zresztą nie trzeba wsiadać bo wystarczy niewykorzystany bilet zwrócic do kasy po potrąceniu dziesięciu procent jego wartości.

Aj, wyjdzie na to, że od Bożego Narodzenia ciągle się czepiam PKP, a przeciez nie ciągle.

No dobrze, dość juz napisałem i dłużej nie wytrzymam by nie dodać na koniec, że dzień zakończył się dla mnie bardzo miłym akcentem, ponieważ dostałem odznakę „chilli”. Odznakę wirtualną, ale jestem dumny jak nie wiem co. Przyznawana jest na portalu Kolumber  „za ostre pióro, które dodaje podróżom smaku”. Mam prawo legitymować się nią do 15 lutego, kiedy to będę mieć obowiązek i przywilej przekazania jej w inne ręce.

Takie małe przyjemności jak ta odznaka albo wisienka w czekoladzie, którą własnie smakuję do wieczornej kawy pozwalają mi zapomnieć o zadyszce w Blogu Roku. Jak narazie najwyzej udało mi sie wspiąć na 37 miejsce, ale już jestem 54. Odległości na razie nie są duże, ale dogonić pierwszą dziesiątkę to będzie wielkie wyzwanie.

Gdynia, 15.01.2009; 23:40 LT

 

Komentarze