Zacząłem troche od końca, bo od obecnej sytuacji, a przecież jesteśmy tu juz kilka dni.
Nasz samolot niezbyt przepełniony, co jest ostatnio dużą rzadkością miał jeszcze międzylądowanie w Bahrajnie, skąd w jeszcze mniejszej grupie (większość pasażerów wysiadła bowiem właśnie w Bahrajnie) odlecielismy do Dohy. Ten ostatni odcinek trwał nie dłużej niż pół godziny.
Samolot wzniósł się zaledwie na wysokośc około trzech i pół tysiąca metrów, po czym zaczął obniżać pułap podchodząć do lądowania.
Egzotyka dopadła na jeszcze na terminalu przylotów. Panowie w nieskazitelnie białych dżelabijach i chustach „arafatkach” na głowie. Panie na czarno w sukniach nawet nie do kostek lecz prawie do samej ziemi i w chustach szczelnie oplatających cała głowę zostawiając odkrytą jedynie twarz. W wersji nieco luźniejszej widziałem pewną panią o europejskim typie urody, która pozwoliła sobie zawiązać chustę dość wysoko, odsłaniając oprócz czoła także część blond grzywki. Ortodoksyjne wyznawczynie islamu twarzy nie pokazują zupełnie, pzykryte czarną tkaniną od czubka głowy po stopy.
Ja miałem niewątpliwą przyjemność byc odprawionym przez niepospolitej urody urzędniczkę, która chociaż cała w czerni z niewielkim owalem orientalnej twarzy odcinającym się od fałd tkanin, uśmiechała się lekko i swobodnie tak, że zapominało się o surowym islamie, przywołując raczej w pamięci „Baśnie z tysiąca i jednej nocy”.
Przed budynkiem lotniska przejście dla pieszych, a na znaku… pan w dżelabiji
Cóż, co kraj to obyczaj. W chinach zamiast maszerującego ludzika, obserwowałem na znakach ludzika biegnącego i rzeczywiście, trzeba było biec ponieważ nawet mając zielone swiatło, było się przeganianym przez trąbiące i nie mające zamiaru zwolnić samochody.
Pojechaliśmy do hotelu, w którym za internet kazali sobie płacić 0,75 USD za minutę albo 29 USD za dobę. Ponieważ dochodziła juz północ, a rano o ósmej mieliśmy jechac na statek, odpuściłem sobie.
Kiedy schodziłem na śniadanie, była jeszcze mgła. Sam nie wiem czy bardziej z wilgoci, czy też z niesionego znad pustyni piasku.
Kiedy zjedliśmy i dojechaliśmy do portu, po mgle nie było już śladu. Po błękitnym niebie słońce wspinało się coraz wyżej. Przed budką strażników z napisem DOHA PORT na maszcie łopotała katarska flaga, a my czekaliśmy na załatwienie formalności, które miało zakończyć się jak Allach pozwoli. Zeszło nam do 10:45.
Stolicy Kataru obejrzałem tyle co z okien samochodu pod rodze do portu. Na statku jak zwykle było mnóstwo spraw, a poza tym wieczorem miał byc koniec wyładunku i wyjście na redę. Obejrzałem więc zachód słońca ze staku. Czerwony jak rozpalona wokół pustynia.
Kiedy zapadł zmierzch, na niebie pojawiły się nieodłączne Księżyc i gwiazda, które zapewne stały się inpiracją dla islamskiej symboliki obecnej chociażby na wielu flagach.
Ciekawe jest położenie rogalika, w poziomie, czego raczej u nas zaobserwować się nie da.
Z portu mogliśmy obserwować położone po drugiej stronie akwenu futurystyczne wieżowce.
I to było wszystko jeśli chodzi o Dohę, bo nastepnego dnia rano wyszliśmy na redę odległą o kilkanaście mil od brzegu, który w międzyczasie straciliśmy z oczu, podobnie zresztą jak zasięg operatorów telefonii komórkowej, przez co najprostsze połączenie urastało do rangi wielkiego problemu.
Zakotwiczony niemalże na otwartych wodach Zatoki Perskiej statek pochłonął mnie całkowicie. Był to nowy nabytek w kompanii i zarazem mój nowy podopieczny, więc musiałem go poznać przez ten weekend.
Reda Dohy, 02.02.2009; 23:40 LT