Deszczowa Vitoria. Całe niebo zasłaniają ołowiane chmury. Plaża po drugiej stronie ulicy nie zachęca do spacerów jak zwykle. Nawet właściciele budek serwujący przekąski i zimne napoje, pochowali krzesła i stoliki pod daszki. W taki dzień można wybrać się do kafejki internetowej nieopodal. Popędzany z lotniska na lotnisko mam wreszcie ten komfort, żeby spokojnie przejrzeć prywatne maile i odwiedzić ulubione strony.
Czytanie trochę mało mnie rajcuje. Wolę pisać. Przez jakiś czas w podróżach tworzyłem swój dziennik, z którego byłem bardzo dumny. Niestety, dyskietka została przypadkiem zostawiona podczas kolejnego pakowania i wszystko szlag trafił. Zostały tylko jakieś nędzne resztki na innej dyskietce. Straciłem ochotę na kontynuowanie. Teraz zaś dostałem nowy impuls. Nie będę pisać klasycznego dziennika. Pora na bloga Mamy w końcu rok 2005 i trzeba iść z duchem czasu. Teraz to będzie więc moja szuflada, do której zazwyczaj pisałem. Płyń barko (szuflado) moja!
* * *
Kiedyś zazdrościłem ludziom mieszkania po hotelach. Bo to i ciągle nowe miejsca, posiłki w restauracjach, nie trzeba za bardzo sprzątać, a mimo to wszystko lśni, no i jakaś odmiana w szarzyznie codzienności. Teraz zaczynam rozumieć dlaczego bywalcy hoteli nie lubili. Tego bloga piszę na swoim laptopie w pozycji raczej nie ergonomicznej, bo stolik w pokoju jest tak mały, że ledwie starcza miejsca na owego laptopa. Nawet gdyby był wiekszy to i tak przede wszystkim nie byłby mój. Gdzież im tam do mojego biurka w pokoju, które może też ogromne ani specjalnie urodziwe nie jest, ale ma stojaczek z ulubionym compactami, w szufladzie ołówki, flamastry, stare paragony, które jeszcze moga sie przydać, ładny długopis w etui otrzymany na urodziny, którego żal używać bo taki ładny, gumki recepturki, plik karteczek samoprzylepnych, ze dwie dyskietki, a gdyby tak pogrzebać dłużej to można by znalezć mnóstwo ciekawych rzeczy. Tutaj wszystko puste. Nie wykładam niczego do szuflad nauczony przykrym doświadczeniem z ową dyskietką z dziennikiem, która została nawet nie wiem gdzie. Cały mój podróżny dobytek leży więc w dwóch walizkach, które położyłem na podłodze obok łóżka. Oczywiście im częściej do takiej walizki zaglądam, bo przecież potrzebuje rozmaitych drobiazgów, tym mniej przypomina ona tę pięknie zapakowaną przed wyjazdem. Obecnie piętrzy się na niej kupa skotłowanych ciuchów, wyrastajaca niczym wulkan. Jak to sie wtedy pomieściło? Najbardziej żal mi koszul, które jeszcze nie używane, a wyglądają już jakby psu z gardła wyjęte. No i pani co sprząta mój pokój, która musi obchodzic ten wulkan dookoła.
Jak sie dobrze przyjrzeć, a co mozna robić innego w taki dzień, to na scianach zauważy się wędrujące tu i ówdzie mrówki faraonki. Byłbym rad, gdyby żadna nie zechciała zainteresować się moją walizką, ale jak znam życie, będą miały odmienne zdanie. Mam wiec duże szanse przywiezienia dodatkowych lokatorów do swojego mieszkania. Ciekawe, nie wolno przemycać zwierząt, więc co powiedziałby celnik na widok zbłąkanych kilku faraonek?
Pora przerwać to pisanie bo zbliża się pora kolacji. Jak sie pospieszę, to po posiłku zdążę jeszcze wpaść do kafejki i wrzucić ten tekst do bloga. Dziś moja czwarta kolacja w tym hotelu i czwarte churrasco. Tak sie bowiem złożyło, że zamiast restauracji hotel ma jedynie churrascarię. Pierwszego dnia było rewelacyjnie, drugiego trochę mniej, trzeciego czułem przesyt, a dziś robi mi się niedobrze na myśl o kolejnych tabunach kelnerów donoszących kolejne mięsa. Chyba ograniczę się po prostu do zaspokojenia głodu i zamiast połowy wieczora, spędzę tam kilkadziesiąt minut.