Coś nie mam szczęścia do tego statku. W kwietniu przyjechaem na kilka dni, a spędziłem cały miesiąc. Teraz też przyjechałem na tydzień a siedzę już szesnaście dni i końca nie widać.
W Rio znów jesiennie, a raczej wiosennie bo przecież właśnie żegnają zimę. Wczoraj wieczorem temperatura wynosiła tylko +18˚C. Zacinał deszcz i na Copacabanie nic szczególnego się nie działo.
W Szczecinie też ponoć deszcz. „Idzie jesień, nie ma na to rady”.
Kolacja zjedzona, kolejny dzień zaliczony. Za oknem zapada zmrok. Siadam w moim ulubionym (jeszcze z kwietnia i maja) fotelu koło bulaja i kontempluję przyćmione przez deszcz światła Rio oraz długi most spinający obydwa brzegi Zatoki Guanabara. Niedziela niczym się na statku nie różni od dnia powszedniego (oprócz światecznego menu na stole i mniejszej niz zwykle ilosci słuzbowej korespondencji). Miło więc po całym dniu pracy oddać się błogiemu lenistwu.
Na stole leży egzemplarz „Dużego Formatu” z tłumaczeniem Wojciecha Manna tekstu piosenki „25 or 6 to 4”. Ponoć chodzi w niej o to, że autor nie za bardzo miał o czym napisać i właśnie o tym napisał. Tak dobrze, że piosenka okazała sie jednym z większych hitów, jakie w ogóle stworzył. Mnie też dzisiaj coś wena opusciła. Nie sądzę jednak abym wzorem Roberta Lamma przekuł ów fakt w najbardziej błyskotliwy wpis na moim blogu. Chyba zabiorę sie za zdjęcia. Mam juz dość znacznie zaawansowaną prezentację w power-poincie prac stoczniowych. Jeśli uda mi się skończyć przed wyjazdem, z nawiązką powinienem zaspokoić oczekiwania dyrekcji. Niedzielny, spokojny wieczór to wymarzony czas na taką pracę. Nikt już nie zawraca głowy innymi sprawami. A poza tym praca ze zdjęciami jest znacznie przyjemniejsza niż pisanie wypełnianie kolejnych formularzy obowiązkowych raportów, od których zresztą i tak nie ucieknę. No to do roboty!
Rio de Janeiro, 18.08.2005