– Za kilka minut będziemy lądować na lotnisku Kastrup w Kopenhadze – dochodząca z głośników zapowiedź kapitana samolotu rozbudziła mnie. Pomyślałem, że szkoda iż tak szybko, bowiem po kilku zarwanych nocach chętnie pospałbym dłużej. Przez chwilę nie otwierałem oczu, chcąc nasycić się błogą nicością jeszcze odrobinę. W końcu uniosłem powieki i natychmiast wskoczyłem na najwyższe obroty. W dole bowiem wspaniale prezentował się most nad Cieśniną Sund i takiego widoku nie można przeoczyć!
Zrobiliśmy jeszcze kilka zygzaków na podejściu do lądowania i wkrótce byliśmy u kresu pierwszego odcinka podróży.
W Kopenhadze mieliśmy zarezerwowany samochód, którym tym razem planowaliśmy najpierw ominąć metropolię i przedostać się w kierunku Odense.
Herz miał swoje parkingi tuż obok terminalu, więc odpadało użycie shuttle busa. Sama procedura wypożyczenia trwała mniej niż pięć minut, ponieważ wszystkich formalności dopełniliśmy przez internet. Otrzymaliśmy kluczyki i należało jedynie odszukać stanowisko 58 na czwartym piętrze parkingu. Tam czekał na nas czerwony renault clio.
Odense leży w centralnej części wyspy Fionia, którą od Zelandii, (na której z kolei leży Kopenhaga) dzieli Cieśnina Wielki Bełt. To najpopularniejszy szlak morski z Bałtyku na Morze Północne i szeroki świat. Najszersza i najmniej skomplikowana droga, dostępna dla wielkich statków. Pokonywałem ją wiele razy i pamiętam jak z zaciekawieniem oglądaliśmy postępy przy budowie mostu nad cieśniną. To jedna z najdłuższych przepraw mostowych na świecie. Aby umożliwić przepływanie pod konstrukcją bardzo dużym statkom, centralna część zbudowana jest jako most wiszący. Jezdnia w tym miejscu znajduje się 65 metrów nad lustrem wody. Pylony, na których jest zawieszona sięgają wysokości ponad 250 metrów! Cały most ma długość siedemnastu kilometrów, natomiast jego wiszący fragment to 1600 metrów, co czyni go najdłuższym mostem wiszącym w Europie i trzecim na świecie. Przejazd przez niego, tak samo jak przez most nad Cieśniną Sund jest płatny i to wcale nie mało. Jednorazowy bilet kosztuje na samochód osobowy kosztuje równowartość około 130 złotych. Właśnie zbliżaliśmy się do punktu poboru opłat. Z daleka było już widać pylony.
Uiściliśmy opłatę kartą (ciekawostka: jednym z języków dostępnych na wyświetlaczu automatu obsługującego płatności jest polski) i po chwili znaleźliśmy się na moście. Najciekawsza jest oczywiście owa wisząca konstrukcja. Dwie równoległe liny nośne, każda o długości około trzech kilometrów, mają aż 83 cm średnicy.
W połowie długości przeprawa mostowa osiąga wyspę Sprogo z charakterystyczną latarnia morską, która przez wiele lat była ważnym obiektem nawigacyjnym dla statków podążających tym szlakiem.
Ciekawa rzecz, że w pierwszej połowie XX wieku, aż do 1961 roku, wyspa była także swoistym miejscem zsyłki dla… panien z dziećmi oraz kobiet, których prowadzenie się wykraczało poza akceptowalne wówczas normy. Tak, tak, to ta sama, dziś pełna swobód obywatelskich Europa, zaledwie nieco ponad pięćdziesiąt lat temu. Dziś Sprogo, pomimo ogromnego ruchu tranzytowego jest wyspą bezludną, albo ściślej – niezamieszkałą. Na niej też z podziemnej gardzieli tunelu pod cieśniną wydostają się tory linii kolejowej. O ile bowiem samochody jadą mostem, to kolejowa przeprawa w najważniejszym odcinku odbywa się tunelem. Dopiero później, pomiędzy wyspami Sprogo i Fionią zarówno szosa jak i tory kolejowe biegną obok siebie na betonowych podporach.
Most nad Wielkim Bełtem w połączeniu z mostem nad Cieśniną Sund oraz zbudowanym najwcześniej, nad najwęższą Cieśniną Mały Bełt, tworzą ciąg przepraw które połączyły Półwysep Jutlandzki oraz przyległe wyspy z Półwyspem Skandynawskim od Kolding przez Odense, Kopenhagę do Malmoe.
Nie było czasu wiele się zastanawiać nad mostami, bo już wkrótce zjeżdżaliśmy z autostrady E20 na szosę wiodącą do Odense. Zaparkowaliśmy niedaleko pieszej strefy w centrum i ruszyliśmy na poszukiwania śladów Hansa Christiana Andersena. Widoczne były już po chwili. Jeden pomnik pisarza, po chwili ławeczka z siedzącą na niej jego postacią, a filary wejścia do Hotelu Radisson były kompozycją rozmaitych baśniowych postaci z Małą Syrenką na czele.
Wkrótce ujrzeliśmy charakterystyczny żółty domek na rogu dwóch wąskich uliczek. To dom, w którym Hans Christian Andersen przyszedł na świat.
Nie zmienił się wiele od czasów, gdy na stulecie urodzin pisarza, w 1905 roku rada miasta postanowiła urządzić tam jego muzeum.
Dziś muzeum rozbudowało się na zapleczu budynku. Tam, z tyłu, znajduje się też wejście. Kupiliśmy bilety i rozpoczęliśmy zwiedzanie.
Przyszły pisarz urodził się w ubogiej rodzinie szewca i praczki. Jego matka była analfabetką. Ojciec, ranny podczas wojen napoleońskich zmarł zanim chłopiec zdążył dorosnąć. Alkoholizm wkrótce pochłonął życie jego matki. Był blisko związany z babcią, która wprowadzała go w świat baśni. Z nią odwiedzał miejscowy przytułek, w którym trzymano jego chorego psychicznie dziadka. Teoretycznie nie miał więc żadnych atutów w ręce. Opuścił swój rodzinny dom bardzo wcześnie, licząc, że w Kopenhadze nauczy się aktorstwa i będzie mógł z tego się utrzymać.
Po biednej rodzinie nie zachowało się nic, więc dzisiejszy wystrój domu jest jedynie zbiorem eksponatów charakterystycznych dla ubogich mieszkańców miast w tamtych czasach.
Uczył się w Kopenhadze baletu, lecz nie zrobił kariery jako aktor. Próbował sił pisząc sztuki teatralne, lecz brak wykształcenia sprawiał, że pełne były rażących błędów i odrzucane zostawały przez krytyków. Wyobrażam sobie, że na tym etapie był kimś w rodzaju naszego Nikifora w malarstwie. Człowiekiem wrażliwym na piękno, lecz nie potrafiącym w pełni wyrazić swoich uczuć. Nie wiadomo jak potoczyła by się jego dalsza droga, gdyby nie królewskie stypendium, o które zabiegał i otrzymał z racji współpracy z Królewskim Teatrem. Musiał jednak porzucić teatr kiedy mutacja uniemożliwiła dalszą karierę śpiewaka w tym teatrze. Młodzieńcowi pomógł jeden z dyrektorów teatru, Jonas Collin. Wierząc w talent chłopaka, wysłał go do szkoły podstawowej i pozowlił mieszkać u siebie. Andersen miał już wtedy siedemnaście lat. Był wysoki i dziwacznie wyglądał pośród jedenastoletnich chłopców. Stał się obiektem ich kpin, a cierpień dokładało mu surowe wychowanie owego dyrektora, który pragnął w ten sposób zahartować młodego chłopaka.
Stabilność finansowa pozwoliła mu jednak na studiowanie filozofii uniwersytecie w Kopenhadze, a potem na podróże. To wszystko zaowocowało potem wysypem baśni, które zaczął tworzyć już jako dojrzały mężczyzna i kontynuował prawie do śmierci. Były w nich ślady owych babcinych opowieści z czasów dzieciństwa, i doświadczeń z podróży, i przeczytanych książek, i filozoficznych przemyśleń, a także alegorycznie przedstawianej własnej biografii. Takie na przykład „Brzydkie kaczątko”, to jak sam autor przyznał, historia jego życia. Czy ktoś z nas zastanawiał się nad tym czytając tę baśń w dzieciństwie? Zapewne nie. Natomiast sam Andersen bardzo nie lubił, gdy szufladkowano go jako pisarza dla dzieci. Zwykł mawiać, że jego baśnie są opakowaniem, które cieszy dzieci, natomiast dorośli powinni zaglądać do wnętrz owych pudełek.
Technika na tyle poszła do przodu, że zainspirowany tą myślą słuchałem razem z Aniołem baśni w samochodzie tydzień później, kiedy podróżowaliśmy ze Szczecina do Gdańska. Niesamowite, że wystarczyło wpisać w google nazwę baśni, by smartfon przekierował nas na youtube i dzięki technologii bluetooth w deszczowy wieczór z głośników popłynął głos przenoszący nas w ów magiczny świat.
Tymczasem zaś zaliczaliśmy w muzeum kolejne ekspozycje. Tam także z głośników dobywały się fragmenty baśni, a pod kopułą zawisły postacie znane nam z dzieciństwa.
Ciekawym fragmentem muzeum jest biblioteka. Zgromadzono tam książki Andersena wydawane niemal na całym swiecie.
Na monitorach komputerów można odszukać dowolny język i wydawane w nim książki. Oczywiście były tam też i wydania polskie.
Okładka naszej książki, wydanej w połowie lat pięćdziesiątych wydawać się może nieco toporna i dziwaczna. Skąd owa dziwna grafika zamiast jakiejś ładnej ilustracji?
Właśnie wizyta w muzeum uświadomiła nam, dlaczego. Hans Christian Andersen nie tylko pisał. Znaczną część jego twórczości zajmowały prace plastyczne, rozmaite kolaże, a szczególnie wycinanki.
To właśnie tego typu wycinanka zdobi okładkę naszej książki, co czyni ją o wiele bogatszą, niż gdyby znajdował się na niej banalny rysunek.
Wycinanka stanowi też logo muzeum
Wycinankami obdarowywał też autor bliskie mu osoby.
Na mnie duże wrażenie wywarły też jego kompozycje napisów, które na pierwszy rzut oka wydają się jedynie nic nie znaczącą plątaniną linii. Tka jak ten jego podpis: H.C. ANDERSEN
Kiedy go oglądałem przypomniała mi się książka o schizofrenii, którą kiedyś czytałem oraz zamieszczone w niej ilustracje, przedstawiające prace chorych ludzi. One też pełne były tajemniczych szczegółów, które dopiero po bliższym przyjrzeniu się nabierały sensu.
Nie twierdzę na podstawie tego jednego przykładu, że duński baśniopisarz miał kłopoty z psychiką, ale faktem jest, że bardzo obawiał się obłędu, który mógłby zniszczyć jego życie, podobnie jak dziadka pamiętanego z wizyt w przytułku. Nie pomagała mu też w tym świadomość swej odmienności, zarówno pod względem urody niepasującej do ówczesnych kanonów, pochodzenia z najniższych warstw społecznych jak i prawdopodobnie biseksualności – nieodwzajemnionych miłości do mężczyzn i do kobiet. Nie wiadomo już, co było skutkiem, a co przyczyną. Znów potwierdza się, że obłęd od geniuszu dzieli tylko krok. Wielkie dzieła rodzą się w bólach cierpień nadwrażliwych artystów. Czasem wydaje się, że owe powikłane życiorysy, jako wynik odstępstwa od powszechnie przyjętych norm są niezbędne, by poruszyć czułe strony duszy. Nie wiadomo, czy baśnie, na których wychowaliśmy się niemal wszyscy powstały by, gdyby Hans Christian urodził się w zamożnej rodzinie, bez problemów pokonywał kolejne szczeble tej czy innej kariery, cieszył się doskonałą urodą i w międzyczasie zakochał się z wzajemnością.
Zabawiliśmy w muzeum znacznie dłużej niż początkowo zamierzaliśmy. I pomimo, że w cenie biletów zawarty był także wstęp do muzeum w innej części miasta, gdzie znajdował się dom dorosłego już Andersena, zrezygnowaliśmy, by jechać dalej. Przed nami Mały Bełt i Półwysep Jutlandzki.
Sopot, 12.09.2015; 18:00 LT