CZARNA POLEWKA I STRZYKWY

              

No to jestem już w Masan. Podróże, zmiany miejsca, stref czasowych, targanie walizek, powodują lekkie ogłupienie organizmu. Nie mam na szczęście problemów ze snem. Odczuwam raczej jego permanentny niedostatek. Spałem więc w aucie podczas dwuipółgodzinnej podróży z Jiangyin do Szanghaju, potem pospałem w samolocie, a na koniec zdrzemnąłem się po południu w hotelu. Ale i tak najchetniej położyłbym sie spać. Statek przypływa jutro, więc nie muszę się spieszyć.

Wczoraj za to mieliśmy pożegnalną kolację na zakonczenie remontu poprzedniego statku. Posiłki na Dalekim Wschodzie, a w Chinach w szczególności to dla mnie zawsze wielka niewiadoma. I he, he, ryzyko! Zwłaszcza jak zamawiają gospodarze.

Poczatek zapowiadał się całkiem optymistycznie. Największy problem jak zwykle stanowią dla mnie pałeczki. Juz tyle razy podróżowałem na Daleki Wschód, że trochę wstyd. Ale to jest tak, że radzę sobie przez jakis czas nieźle, a potem nagle dłoń traci pamięć techniki ruchów, pałeczki się rozłażą do czasu aż jakoś instynktownie znów mechanizm zaskoczy.

Miałem kłopoty ze zjedzeniem kawałka kurczaka podanego na przystawkę. Kurczak był posiekany, ale z posiekanych kawałków ułożony w całość. Łącznie z łebkiem. Wziąłem kawałek z okolic udka i dłubałem, podgryzałem, lecz nie mogłem przebić się przez gumowatą skórę. Na szczęście przyniesiono grzyby i zająłem sie nimi. Grzyby z wyglądu przypominały trochę huby, ale były znacznie mniejsze. Za to też rosną na drzewach. Grzybom tym, łatwym do nabierania i na dodatek bardzo smacznym, pozostałem wierny do końca kolacji. Podobnie jak orzeszkom arachidowym, z których najbardziej podobało mi się, że udawało mi się orzeszek po orzeszku bez skuchy przenosić pałeczkami z miseczki na środku stołu do ust..

Krewetki też były dobre, ale nijak nie udawało mi się oddzielić pałeczką chitynowego pancerzyka od reszty. Chińczycy trzymali krewetkę w pałeczkach i wysysali jej zawrtość, ale ja byłem w stanie utrzymać stworzonko tylko przez chwilę. Kiedy więc zaczynałem wysysać, nie było mowy o dalszym przytrzymywaniu pałeczkami. W efekcie najczęściej zjadałem zawartość z większością owego pancerzyka.

A potem podano zupę w przykrytej miseczce. Kiedy uniesiono pokrywę ukazało się coś ciemnego, prawie czarnego. Było sprężyste więc po otwarciu zaczęło się ruszać niczym jakis jakiś żywy robal. Musiałęm mieć nietęgą minę, bo gospodarze zaczęli się śmiać.

– To jest ogórek morski!

Z morskich warzyw przypomniałem sobie morską kapustę. Jakieś wodorosty przypominjące kapustę prawdziwą. Ogórek też gdzieś obił mi sie o uszy, ale widocznie wtedy nie zwróciłem na niego uwagi. To coś w miseczce rzeczywiście było trochę podobne do ogórka, lecz daleko mniej apetyczne..

– To chyba nie jest roślina – powiedziałem niepewnie do mojego współpracownika.

– No jak nie roślina? Ogórek nie roslina? Tyle tylko, że morski – przekonywał mnie.

Jakoś nie do końca byłem pewien czy ma rację, ale ponieważ zostałem w tyle w stosunku do pozostałych współbiesiadników, zabrałem się ostro, żeby nadrobic zaległości. Gumowaty korpus rósł mi w ustach, lecz wyobrażałem sobie prawdziwego ogórka, popijałem obficie i jakoś poszło.

Dziś w internecie poszukałem odpowiedzi i okazało się, że moje podejrzenia były słuszne. Morski ogórek nie jest rośliną, lecz zwierzątkiem. Za przeproszeniem, strzykwą (cokolwiek by to miało oznaczać). Znalazłem nawet zdjęcie. Obrzydliwe.

 

To moje na talerzu wyglądało dokładnie tak samo. Tfu!

Potem zaczęto przygotowywać inną zupę. Rosołek bulgotał przyjemnie na ustawionym w tym celu palniku gazowym. W międzyczasie przyniesiono ciemnobrązowe galaretowate kostki. Wyglądały jak czekoladowy pudding i natychmiast ślinka mi pociekła.

– Co to jest? – zapytałem

– Duck blood – odpowiedział jeden z Chińczyków.

O rany! Oni po prostu przygotowywali czerninę. Zupę z krwi, znienawidzoną przeze mnie od czasu dzieciństwa, kiedy to kilka razy zostałem przymuszony do jedzenia jej podczas jakichś niedzielnych obiadów. Potem już nigdy nie miałem z nią styczności.

Co ciekawe: wrzucone galaretowate kawałki kaczej krwi nie rozpuściły się w rosole. Kązdy nabierał przezroczystą zupę i nagarniał chochlą owej krwi. Ja przyuważyłem, że w zupie pływają też czarne grzyby. Przy nabieraniu tak manewrowałęm chochlą, żeby nakładać bezkształtne kawałki o wych grzybków, które miały udawać krew. Liczyłem na to, że nikt nie będzie mi zaglądać do miseczki. Obiektywnie muszę stwierdzić, że sam wywar z grzybkami i innymi warzywami był świetny.

Potem była ryba. Doskonała w smaku i niezwykle pięknie przyrządzona. Była ozdobą stołu.

A jako ostatnie przed deserem danie, przynieiono wazę z… rybimi wargami

– What? – myślałem że się przesłyszałem

– Fish lips! – potwerdzali jednak Chińczycy.

– Nigdy nie jadłem fish lips – powiedziałem szczerze.

– Spróbuj! Bardzo dobre! Więcej sobie nabierz! – niepotrzebnie zwróciłem na siebie uwagę.

Grzebałem łyżką w mise usiłując rozpaczliwie znaleźć jakiegoś grzybka albo odrobinę wywaru.

– Tam nie ma żadnej zupy – poinfoirmował mnie spostrzegawczy sąsiad – To się je samo.

Dłubałem, dłubałem oddzielałem kolagen od łusek, wynajdywałem mikroskopijne kawałeczki mięsa i jakos przebrnąłem. Najbardziej jednak zaskoczony byłem po przyjęciu, kiedy zwierzyłem się koledze, że rybie usta były najgorszym przeżyciem z całej kolacji.

– No co ty? – szczerze sie zdziwił – Były świetne!

Nie dyskutowaliśmy więc już więcej na temat jedzenia.

Na deser były owoce i tu zaskoczenia raczej się nie spodziewałem. Po raz pierwszy w życiu dane mi było jednak skosztować trzciny cukrowej. Trzcina była bardzo miłym zaskoczeniem i pozostanie przyjemnym wspomnieniem wczorajszego wieczoru.

Masan, 27.02.2007; 23:55 LT

Komentarze