CYWILIZACYJNY AWANS

  

Wyspa Liuheng była kiedyś słabo zaludnionym lądem z kilkoma rybackimi osadami. Do czasu, kiedy zadecydowano, że jej tereny zostaną przeznaczone na cele przemysłowe. Obecnie znajduje się tam pięć stoczni, w tym trzy duże: Longshan, Xinya i COSCO. Ta ostatnia to prawdziwy moloch. Zajmuje obszar o dlugości pięciu i szerokości dwóch kilometrów. Przejście z jednego nabrzeża na drugie to czasami cała wyprawa. Ja często odbywałem półgodzinny marsz z naszej kei do stoczniowego biura i taki sam z powrotem. Ale stocznie to przede wszystkim ludzie. Samo COSCO zatrudnia ponoć dwanaście tysięcy pracowników. Zjechali tu z najodleglejszych zakątków swojego wielkiego kraju. Jeżeli dodać pozostałe stocznie, zrobi się pewnie jakieś dwadzieścia tysięcy.Taka masa ludzi przyjechała (oczywiście nie od razu) na wyspę nieomal dziewiczą. Trzeba było zbudować dla nich mieszkania, a także całą miejską infrastrukturę. Tam, gdzie nie ma praktycznie żadnej konkurencji, o zarobek najłatwiej. W ślad za nimi napłynęła więc cała masa przedstawicieli świata usług. Za marynarzami pojawili się zaś sklepikarze z elektroniczną tandetą, restauratorzy, taksówkarze i… panie wątpliwej reputacji. Opdowiadali mi miejscowi, że jeszcze niedawno głównym środkiem transportu na wyspie był rower i co najwyżej skuter. Dziś sporo jest tam samochodów, głównie zdezelowanych, ale trafiają się i wypasione bryki. Miasteczko, które składa się z jednej ulicy o nieutwardzonej jeszcze nawierzchni, wieczorem rozbłyska neonami licznych barów: „Athina”, „Pireus”, „Manilla”, „Captain” i.t.p. Tam każdego wieczoru  ląduje w kasach twarda waluta i właściciele tych przybytków to z pewnością najbogatasza część wyspiarskiej społeczności. Na drugim końcu są ci, których dzienny dochód pozwala im zapewne ledwie zaspokoic głód. Widywałem na przykład kalekiego szewca, który rozkladał się ze swoim „warsztatem” na płachcie plastiku wprost pod gołym niebem. Miał niewielką, ręcznie napędzaną maszynę, którą reperował buty, tanie przeciez w Chinach lecz prawdopodobnie drogie w stosunku do robotniczych zarobków. Tei są zresztą zapewne bardzo zróżnicowane, jak i standardy życia stoczniowców. Wielu z nich mieszka w porządnych, zakładowych osiedlach. Domy nie ustepują tym, jakie my znamy, a wejście na teren czysto utrzymanego osiedla wiedzie przez bramę z portiernią.

Na drugim biegunie są ci, którzy zasiedlają coś w rodzaju hoteli robotniczych. Baraki rozrzucone po terenie stoczni, w oknach zamist firanek i zasłon mają poprzyklejane do szyb gazety. Nieliczne niezasłonięte odkrywają świat metalowych, piętrowych łóżek, upchnietych wzdłuż ścian i pozostawiających niewiele wolnego miejsca na srodku „pokoiku”.

Nie miałem czasu, by chodzic na spacery, lecz kiedy statek już odpłynął, a my ślęcząc od rana nad kolumnami cyferek w rachunkach robilismy przerwę na lunch, była to okazja do krótkiej przechadzki po stoczniowych okolicach.

Na lunch chodziłem do Koreanki. To nasza umowna nazwa koreańskiej restauracji (i jej wlascicielki), które nie wiadomo jak nazywaja się naprawdę

Zamawiałem tam zawsze kalmary, do których jako przystawkę otrzymywałem kim-czi, coś w rodzaju kiszonej (lecz nieszatkowanej) kapusty przyprawionej bardzo pikantnie.

Zajadałem się tym kim-czi, które szczególnie w połączeniu z zimnym piwem smakuje wybornie.

Kilkadziesiąt metrów dalej standard kulinarnych usług wyraźnie się obniża. Na chodniku wyrastają uliczne garkuchnie. Posiłki przygotowywane są wprost na oczach przechodniów i wśród nich też, przy przeróżnej maści stolikach są konsumowane.

To jest jednak wciąż wyższa sfera. Przed budynkiem z ciągiem handlowym, na betonowym chodniku pozwalającym utrzymać czystość. Właściciele co jakiś czas zamiatają i spłukują ten chodnik, by utrzymać miejsce swojej pracy w przyzwoitym stanie.

Nowy budynek na skraju stoczniowego osiedla kończy się jednak, a wraz z nim kończy się chodnik. Na dzikim placu rozciagającym się dalej powstało lokalne targowisko.

Tutaj można zjeść znacznie taniej. Amatorów nie brakuje. Wokół rozłożylo się wiele prowizorycznych kuchni pod gołym niebem. Lepią pierogi, gotują zupy i makarony. Na jednym z takich stanowisk, nad osłoniętym przypaloną tekturą garnkiem z wrzątkiem, mozna było zobaczyć maszynkę do robienia makaronu. Kawałek ciasta ładwany był do niewielkiego zasobnika, po czym wyciskany lądował w postaci długich nitek wprost do woka.

Ponieważ jednak nie samym chlebem żyje człowiek, pomyślano też o rozrywkach. Pod prowizorycznym dachem, ustawiono kilka przeraźliwie zakurzonych stołów bilardowych, z których po pracy chetnie korzystają stoczniowcy.

Na tym targowisku prowizorka i bud są porażające. Chociaż trzeba przyznać, że podziw budzi też pomysłowość Chińczyków otwierajacych swoje usługowe „biznesy” prawie niczym nie dysponując.

Tkwią na tym ponurym klepisku z dźwigami stoczniowymi w tle, żyjąc z tysięcy pracujących tam, za bramą. Może kiedys dorobią się swojego warsztatu albo baru, a może staną się kiedyś poważnymi biznesmenami jak jedna z najbogatszych Chinek, która zaczynała od sprzedawania herbaty wprost na ulicy. Kariera od pucybuta do milionera jest jak widać możliwa nie tylko w USA.

Kończy się jednak i targowisko. Dalej rozpościera się już tylko pusty plac. Rynkowa nisza dla potencjalnych milionerów, którzy być może właśnie w tej chwili przemierzają tysiące kilometrów z odległych, zachodnich prowincji do swojej wyspiarskiej ziemi obiecanej.

 

Lianyungang, 22.11.2008, 11:20 LT

Komentarze