Ranek przywitał nas wspaniałym słońcem. Był mróz, ale w takich warunkach aż prosiło się by wyjść na spacer. Tym bardziej, ze nawet Góra Olimpos była doskonale widoczna.
My jednak mieliśmy w planach zjechać nieco niżej, by obejrzec przynajmniej kilka z bizantyjskich kościołów wpisanych na Listę Światowego Dziedzictwa Unesco. Bo góry Troodos oprócz pięknych krajobrazów oferują coś jeszcze. Prawdziwe perełki, owe ukryte przed turystycznym zgiełkiem wiejskie kościółki, których historia sięga głębokiego średniowiecza, a ściany zdobią pochodzące z tamtych czasów freski. Najlepiej byłoby prosto z Troodos przejechać u podnóża szczytu Góry Olimpos, by niedługo potem natrafić na przynajmniej dwa, a może nawet trzy z nich, zanim dotrzemy do Kykkou, największego monastyru. Spytaliśmy w recepcji, czy drogi są odśnieżone.
– Ta do przełęczy, która łączy się z główną drogą wiodącą z Limassol do Nikozji, jest odśnieżona. Ją odśnieżają w pierwszej kolejnośći, bo tędy przyjeżdżają turyści. A pozostałe…? Trudno powiedzieć Dopiero kilka godzin temu przestał padać śnieg…
Hm, trzeba było spróbować. Droga obok Góry Olimpos byłaby dużym skrótem… Znieśliśmy bagaże, nacieszyliśmy raz jeszcze oczy pokrytymi lodem drzewami i pojechaliśmy.
Ledwie zjechalismy z głównej drogi, a już zaczęły się problemy, Śniegu było więcej, a nawierzchnia pokryta lodem. Droga pod górę przypominała wąwóz wykopany w białym puchu. Wkrótce utknęliśmy. Teraz te wczorajsze znaki nakazujące używanie łańcuchów na oponach były jak najbardziej uzasadnione.
Znajdowaliśmy się zbyt blisko głównej drogi, by próbowac brnąć dalej w niepewne. Prościej było nadłożyć kilometrów doliną, ale po sprawdzonej, czarnej nawierzchni. Zawróciliśmy.
Tak jak wczoraj z każdym metrem pokonywanej wysokosci śniegu przybywało, tak teraz jego pokrywa topniała w oczach by po dziewięciu kilometrach, na przełęczy zaniknąć całkowicie. Z głównej trasy zboczyliśmy ponownie we wsi Kakopetria. Gdzieś niedaleko powinien znajdować się kościół p.w. Św. Mikołaja (Agios Nikolaios tis Stegis). Musieliśmy pobłądzić w wąskich i krętych uliczkach ponieważ nie znaleźliśmy go. Czytaliśmy w przewodniku, że niektóre z owych wpisanych na listę UNESCO kościołów są tak proste, że możan je pomylić ze zwykłymi wiejskimi stodołami. Może więc tak się stało? Przejechaliśmy nie zauważywszy go?
Los nam jednak wynagrodził pomyłkę, bo po paru minutach zatrzymaliśmy się koło przypdkowo mijanego… Agios Nikolaios. Nie ten Mikołaj to inny… Ja tradycyjnie bym go nie zauważył, bo wielu mijanych rzeczy nie zauważam, ale zaalarmował mnie Mój Anioł. I po chwili staliśmy przed czymś, co rzeczywiście przypominało jakąś wiejską szopę.
O tym, że jest to świątynia dowiedzieliśmy się jedynie z tabliczki. Kościółek był nie większy od przeciętnej, wiejskiej chałupy. Główne drzwi doń prowadzące były za niskie dla nas.. Trzeba byłoby się schylić, gdyby dały się otworzyć. Niestety, były zakmnięte na głucho.
Z lektury przewodnika wiedzielismy jednak, że „w niektórych kosciołach mogą być problemy z dostaniem się do wnętrza. Aby ich uniknąć należy przede wszystkim ustalić kto ma klucz i gdzie aktualnie przebywa. Ksiądz albo opiekun kościoła mieszka zwykle przy obiekcie. Jesli go tam nie ma, stali bywalcy najbliższej kawiarni udzielą zapewne dokładnych informacji.” Postanowiliśmy spróbować tego sposobu. Poszliśmy do najbliższej knajpki i… zadziałało! Kilku mieszkańców wioski grało w jakąś planszową grę. Od razu podjęli temat, zawołali właściciela knajpki, a ten zadzwonił po księdza. Na tym jednak nasz fart się skończył. Ksiądz bowiem akurat udzielał ślubu w jednej z sąsiednich wiosek i mógł przybyć najwczesniej za dwie godziny.
Aż tyle nie mogliśmy czekać. Czekała nas jeszcze daleka droga przez Kykkou i Dolinę Cedrową do Polis i Lakki, gdzie nad brzegiem Zatoki Chrysochou mielismy zarezerwowany następny nocleg. Ruszyliśmy znów w dół, na północ, by od tamtej strony wjechać do sąsiedniej doliny. Tam mielismy zwiedzić klasztor Agios Ioannis Lampadistis.
Dopóki znajdowaliśmy się w otwartym terenie, nie było problemu. Kręte i wąskie uliczki wiosek potrafiły zwieść jednak nawet i mój nos nawigatora. Odnaleźliśmy jednak charakterystyczny brazowy drogowskaz i za jego wskazaniem skierowaliśmy się w skręcającą w lewo kolejną uliczkę.
Dolina była długa i wąska, a my znajdowalismy się na jednym ze stromo opadających stoków. Nie sposób więc było zabłądzić. Ba! Można było posuwać się naprzód tylko tą jedną szosą, na której ewentualne wyminięcie się dwóch samochodów graniczyłoby z cudem.
Nie podobało mi się to, ponieważ robiło się coraz gorzej. W pewnym momencie ta, pożal się Boże ulica, zrobiła się tak wąska, ze zakręcając pod kątem niemal dziewięćdziesięciu stopni stawała się prawie nieprzejezdna. Nasz samochód nie należał do wielkich, a odnosiłem wrażenie, że mam do wyboru, albo otrzeć się o mur oporowy jakiegoś domu po lewej, albo oszczędzić karoserię lecz ryzykować, że prawe koło omsknie się z asfaltu w kilkumetrową przepaść. Kawałek po kawałeczku, czując się jakbym nawigował tranatlantykiem w ciasnym porcie, pokonałem w końcu tę przeszkodę, a kiedy odetchnąłem z ulgą uświadomiłem sobie, że odwrotu już nie ma. Jeśli za chwilę okaże się, że to zła droga, to nie zawrócę na niej, a pokonać ten sam zakręt tyłem będzie karkołomnym wyzwaniem. Zresztą tak czy siak, nawet jeśli droga jest właściwa, mieliśmy potem tędy wracać, co już psuło mi całą nadchodzącą przyjemność ze zwiedzania klasztoru.
Wyjechaliśmy z wioski i pomimo, że wyżej, zrobiło się trochę szerzej. Za to zaczęły się osuwiska.
Jak nie kamienie i zwały ziemi z góry, to osuwajaca się krawędź jezdni w dół. W pewnym miejscu prosto na położony niżej cmentarz.
Aż w końcu za jakimś zakrętem wyjechaliśmy na szeroki parking znajdujący się przed poszukiwanym przez nas klasztorem. Gotów byłem ucałować ziemię z radości, że udało nam się dojechać bez problemów. Kiedy wysiedliśmy z samochodu odwróciłem się i spostrzegłem za nami żółtą tablicę ostrzegającą, że droga, którą tu przyjechaliśmy jest… zamknięta.
Jeśli ta jest zamknięta to, którędy przyjechali inni? Okazało się, że ta właściwa biegnie drugą stroną doliny nad którą przerzucono wygodny, betonowy most. Co za ulga, że nie będziemy już musieli wracać tą samą…
Tymczasem przez wąską bramę weszliśmy do klasztoru.
Niewielki, brukowany dziedziniec otoczony był pokrytymi spadzistymi dachami budynkami, w których mieszkali mnisi, albo znajdowały się pomieszczenia gospodarcze. Na jednym z końców usytuowana była utrzymana w podobnym stylu świątynia.
I znów te kolorowe freski! Pokrywające każdy, najdrobniejszy fragment ścian i sklepienia. Pełne biblijnych scen, przykurzone i tajemnicze. Zawsze przeszywa mnie dreszcz gdy spoglądam na przeszywający wzrok Chrystusa Pantokratora. Ktoś, kto wchodził do takiego kościoła i widział nad sobą takie oblicze Zbawiciela, nie miał wątpliwości, że Ten jest Alfą i Omegą i, że nic co jest na tym świecie nie dzieje się bez Jego wiedzy. Na podniszczonych już malowidłach liczne anioły, trochę inaczej przedstawiane niż powszechnie nam znane, bo te z wczesnego średniowiecza malowano w nieco inny sposób. Zresztą pierwszi ilustratorzy Biblii, którzy malowali anioły kierując się wyłąznie opisami dochodzili do zupełnie odmiennych wizji, które stały się pożywką dla teorii Ericha vo Dänikena, ale to już zupełnie inna historia.
Nie pozwolono nam zrobić zdjęć wenątrz. Zachowamy więc je jedynie w naszej pamięci, dokumentację kończąc na drzwiach z kołatką, tak niepozornych jak wszystko wokół, jakby dla kontrastu z tymi wszystkimi cudami wewnątrz Domu Bożego. Te kołatki na drzwiach pamiętam jeszcze z Tunezji (tyle tylko, że tam zazwyczaj malowano drzwi na niebiesko). Widać upowszechniły się w całym basenie Morza Śródziemnego.
Zapaliliśmy jeszcze świece w zachowanych w sercach intencjach i zaczęliśmy zbierać się do wyjścia.
Jeszcze tylko jedna fotka drzewa pomarańczowego. Pomimo, że to na Cyprze widok powszedni niczym nasze jabłonki, nas, ludzi z północy zachwycał za każdym razem.
Ciekawe, czy Cypryjczycy fotografują cię przy naszych gruszach albo śliwach?
Droga przez most była prosta i szeroka, lecz wioska po drugiej stronie tez do metropolii nie należała, więc trzeba było trochę nakręcic kierownicą w labiryncie wąskich uliczek, do których z boku dochodziły biegnące schodami jeszcze węższe trakty przeznaczone wyłacznie dla pieszych.
A potem mijaliśmy kolejne wioski, i kolejne, wspinalismy się coraz wyżej omijając szerokim łukiem pozostawioną rano na południu, ośnieżoną Górę Olimpos, koło której nie udało nam się przebić na skróty.
Wioski przyklejone do stromych zboczy i wiodące [przez nie drogi nad przepaściami robiły wrażenie.
Wkrótce jednak cywilizacja się skończyła i została tylko droga przez góry. Wysokie góry, bo wiodła przez prtie szczytowe. Znów zaczał się mróz, lód i miejscami snieg. Byliśmy niemal zupełnie sami na tej drodze. Dopiero w Kykkou spotkalismy jeden samochód. Historia monastyru w Kykkou sięga jedenastego wieku, lecz burzliwa historia wyspy, najazdy i rabunki Turków sprawiły, że to co zachowało się do dziś w większości nie ma więcej niż dwieście lat.
Nie ma to jednak większego znaczenia dla zwiedzających, badź pielgrzymów, którzy oniemieją z zachwytu widząc ociekającą złotem przepięknie zdobioną główną kaplicę. W niej zanjduje się ponoć najcenniejszy skarb: ikona Matki Boskiej Miłosierdzia, której autorstwo przypisuje się Św. Łukaszowi Ewangeliscie. Ikona została, jak podaje przewodnik, oprawiona w złoto, zrebro, szylkret i masę perłową tak, że samego właściwego obrazu zza owej oprawy nie widać. Poprosiliśmy jednego z mnichów, żeby pokazał nam gdzie się znajduje owa ikona, ponieważ w tym pełnym przepychu wnętrzu trudno było ją odnaleźć. Mnich jednak mruknął coś pod nosem wyraźnie niezadowolony i zagłębił się w modlitwie. My też więc poszliśmy sobie oglądać i robić zdjęcia pięknym, współczesnym mozaikom na zewnątrz (tu także wnętrza świątyni nie pozwalano fotografować)
Najpiękniej złociste mozaiki prezentowały się w promieniach zachodzącego już słońca.
Nieopodal klasztoru znajduje się grób Arcybiskupa Makariosa, pierwszego prezydenta Cypru. Pierwsze podejście jednak okazało się nieudane, znów pomyliliśmy drogi, a na drugie nie było czasu. Zaczynał się zmierzch a do zjazdu w Dolinę Cedrową brakowało jeszcze ze trzydzieści kilometrów. Znajdowaliśmy się w partiach szczytowych gór, więc można się yło spodziewać, że odbiegająca w bok wąska trzeciorzędna droga może zapewnić nam atrakcje podobne do tych w okolicach Agios Ioannis. Po ciemku nie byłoby to fajne.
I rzeczywiscie. Gdy tylko skręciliśmy w kierunku doliny, napotkaliśmy się niekończące się serpentyny. Było znów wąsko, lecz nie miało to większego znaczenia, ponieważ wyglądało na to, ze byliśmy jedynym samochodem na powierzchni dobrych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych. Od Kykkou nie napotkaliśmy żadnego auta (i długo potem też nie). W odróżnieniu od porannego odcinka drogi nie było też żadnych osad. Kompletne pustkowie. Szosa co parę metrów usłana była skalnymi odłamkami spadającymi ze stromych zboczy i to nas frustrowało najbardziej. Z jednej strony bowiem trzeba było je omijać by nie uszkodzić samochodu, a z drgiej – ich ilość świadczyła o tym, że spadają często, a nam nie uśmiechało się zaliczyć uderzenia kawałkiem skały wielkości cegłówki.
Zrobiło się zupełnie ciemno. Jechalismy pośród cedrów, a droga wydwała się nie mieć końca. Wynikało to zapewne z naszej niewielkiej predkości na owej górskiej drodze. W końcu jednak przepaście zaczęły stawac się coraz mniejsze a sama dolina szersza. Docieraliśmy najwyraźniej do jej końca.
I wtedy drogę zagrodziło nam osuwisko gigant, Nie jakieś parę kamieni, ale cały kawał zbocza osunął się na jezdnię tarasując jakieś trzy czwrte jej szerokości. Szczęśliwie zdarzyło się to w miejscu gdzie było na tyle szeroko, że zdołaliśmy objechać przeszkodę poboczem. W przeciwnym wypadku musielibyśmy wracać pod górę na szczyty, by szukać drogi okrężnej, a nasz zapas benzyny powoli się kończył. Wiadomo było, że wystarczy do Polis, ale nie brałem pod uwagę kilkudziesięciokilometrowych objazdów.
Niedługo po minięciu owej ostatniej, poważnej przeszkody dotarlismy do głównej drogi Pafos – Polis i nią skierowaliśmy się na północ. Tam, w Polis w miejscowej Tawernie Moustakallis zjedliśmy jedną z najlepszych kolacji podczas naszego pobytu na Cyprze, co było godnym ukoronowaniem kończącego się dnia.
Jeszcze tylko kilka kilometrów do Lakki i zatrzymaliśmy się przed naszym hotelem
Wnieśliśmy bagaże do pokoju, ale zanim położyliśmy się spać, poszliśmy nacieszyć oczy widokami. Poprzednią noc spędziliśmy w śnieżnej zadymce, a teraz siedzimy pod palmami, nad brzegiem morza, mając nad głowami niebo mieniące się tysiącami gwiazd. Te, które spadały, zabierały ze sobą do realizacji nasze marzenia
Gdańsk; 01.02.2013; 01:30 LT