Korytarz wiodący do restauracji w naszym hotelu był małym muzeum. Kiedy szliśmy na śniadanie i wracaliśmy stamtąd oglądaliśmy dawne narzędzia wykorzystywane w rolnictwie. Wiele z nich dobrze było znanych i u nas. Sierp pamiętam ze strychu chałupy mojej babci, kiedy podczas wakacji spędzanych u niej penetrowałem rozmaite zakamarki.
Najbardziej jednak wśród tych eksponatów zaskoczyła nas… waga. Waga jak waga, nie tak znów stara, a kto wie czy jeszcze nie spotka się takiej na rozmaitych targowiskach. To jednak była waga z… Polski.
Znacznie ciekawsze od zgromadzonych przedmiotów były stare fotografie. Zatrzymano w kadrze świat, który bezpowrotnie odszedł już w przeszłość. Dziś już na żadnej cypryjskiej wsi nie zobaczy się garncarzy tworzących takie ogromne naczynia na oliwę.
Odeszło przeszłość tamto rzemiosło, tamte stroje i tamten styl życia…
Po śniadaniu zaczęliśmy się pakować. Dzis czekała nas jazda w góry. To znaczy takie mieliśmy plany, kiedy kolejne etapy podróży po Cyprze opracowywałem suwając palcem po mapie. Nocleg w Troodos był zarezerwowany, ale w międzyczasie dowiedzieliśmy się o spodziewanych obfitych opadach śniegu tam na górze. Zapytałem recepcjonistę w naszym hotelu, czy według niego da się dojechać do Troodos naszym autem.
– Dojechać to może dojedziecie, ale jak wrócicie? Pogoda ma się załamać.
Nie było to dodaniem otuchy. Postanowiliśmy jednak spróbować. Najwyżej zawrócimy. Po kilkudziesięciu minutach jechaliśmy już uliczkami Nikozji na północny zachód drogą prowadzącą ku wybrzeżu.
Świeciło słońce. Okolica tonęła w soczystej zieleni i nieprawdopodobnym się wydawało, że w zakrywających widnokrąg górach może być inaczej.
Kiedy zatrzymywaliśmy się na światłach serce nas bolało, gdy oglądaliśmy leżące na chodniku pomarańcze opadające z rosnących wzdłuż jezdni drzew. Później, kilkadziesiąt kilometrów za Nikozją zatrzymaliśmy się na jakimś przydrożnym bazarze i tam oddaliśmy się zakupowemu szaleństwu. Wszędzie stały skrzynki z rozmaitymi owocami, a pomarańcz i mandarynek było zatrzęsienie. Owoce, które byc może jeszcze wczoraj wisiały na gałęziach drzew oferowano nam za równowartość półtora złotego za kilogram.
Jedyne co mnie niepokoiło to chłodny wicher, który zerwał się z północy i gnał od morza coraz ciemniejsze, groźne chmury. Jeszcze tylko wybierzemy parę granatów i ruszamy szybko w dalszą drogę zanim u góry sypnie śniegiem.
Zboczyliśmy z głównej drogi i zaczęła się jazda pod górę. Odliczałem kolejne kilometry. Brakowało ich do Troodos coraz mniej, a śniegu jak nie było, tak nie było. Miałem coraz większą nadzieję, że to był nieaktualny straszak. W końcu dojechaliśmy na przełęcz, z której główna droga opadała w dół ku Limassol, a my mieliśmy skręcić w boczną, stromo pod górę. Brakowało już tylko dziewięć kilometrów.
Skręciłem i… zatrzymałem się przed znakiem nakazującym używanie łańcuchów na oponach. Kilometrów co prawda pozostało niewiele, ale przy sześciuset metrach pod górę brak łańcuchów mógł oznaczać problem. Wysiadłem z samochodu i poszedłem trochę niżej by w jakiejś gastronomicznej budce na przełęczy zasięgnąć języka. Nic konkretnego mi jednak nie powiedzieli. Wciąż nie wiedziałem, czy da się wjechać na górę bez łańcuchów czy nie. Poszedłem kawałek pod górę, bardziej dla zebrania myśli niż odpowiedzi na pytanie i nagle… Eureka! Jadące z góry samochody, ktore mnie mijały, nie miały łańcuchów! Próbujemy!
Śnieg pojawił się po kilkuset metrach i trzeba przyznać, że z każdym metrem w górę go przybywało.
Ostatnie metry przed Troodos pokonywaliśmy już w prawdziwe śnieżnych wąwozach. Bardziej przypominało to północną Norwegię niż Cypr.
Trzeba jednak przyznać, że jak na taką ilość śniegu, szosa była utrzymana w przyzwoitej, żeby nie powiedzieć dobrej kondycji. Duże brawa jak dla kraju, który z zimą na codzień ma niewiele do czynienia. Wyjechaliśmy na ponad tysiąc siedemset metrów nad poziom morza. Po zieleni i pomarańczach na dole pozostało jedynie wspomnienie. Znajdowaliśmy się w lodowatej krainie Królowej Śniegu. Termometr pokazywał -5°C, a wszystko wokół pokrywała warstwa lodu.
Nie trzeba nas było zbytnio poganiać, żeby z bagażami schronić się w hotelu. Pokój nie należał do największych, ale za to z okien mieliśmy przecudny widok na całą południowo-wschodnią część wyspy (oczywiście tyle było widać, ile góry nie zasłaniały).
Planowałem wejść na Górę Olimpos, najwyższy szczyt wyspy (1952 m.n.p.m.), ale w hotelu powiedzili nam, że szlak jest nieprzetarty. Zważywszy na porę dnia (późne popołudnie) brnięcie w śniegu po uda w nieznanym terenie nie byłoby rozsądnym posunięciem, nawet jeśli przyjąć, że Cypr należy do grupy t.zw. ciepłych krajów.
Dobrze zrobiliśmy, bo wystarczył niedługi spacer by za sprawą wiatru przemarznąć solidnie.
Było już ciemno, kiedy wrócilismy. W okolicy naszego hotelu cięzki sprzęt usiłował zachowac przejzdność dróg.
Przyjemnie było móc nie przejmować się ich robotą, z drzwi hotelu zrobić fotkę ze śniegiem oraz soplami, by po chwili w zaciszu napić się czegoś gorącego.
Wieczorem praca tych ludzi wydawała się pójść na marne, ponieważ spełniły się prognozy, sypnęło śniegiem, który gnany wiatrem stworzył niepowtarzalny, zadymkowy spektakl.
Na szczęście w pokoju było ciepło, a czy uda się zjechać na dół, czy nie, postanowiliśmy martwić się nazajutrz rano.
Gdańsk, 28.01.2012; 15:40 LT