CO JA TUTAJ ROBIĘ?

  

– Proszę wstawać, za pół godziny bedziemy na miejscu – głos konduktora zbudził mnie z głębokiego snu. Jeśli mówi sie czasem, że nie ma sie pojęcia na jakim świecie się znajduje, to właśnie przytrafiło mi się coś takiego. Budziłem się i nie wiedziałem gdzie jestem i co w tym miejscu robię.

– Aha, zaraz Szczecin… – pomyślałem półprzytomny – Nie! Jaki Szczecin! Gdynia! Jeszcze zdążę się zdrzemnąć przed pójściem do pracy.

– Zaraz będzie „Wschodnia” – powiedział wyglądając przez okno współpasażer.

Wschodnia? Warszawa! Nagle jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki wszystko mi się poukładało. Jadę do Warszawy, bo stamtąd wcześnie rano mam wylot na kolejny statek. Uff! To wszystko przez podróżnicze szaleństwo ostatnich dni.

Noc z czwartku na piątek spędziłem w pociągu relacji Gdynia – Szczecin. Następną, z soboty na niedzielę w pociągu Szczecin – Warszawa. Notabene w nieogrzewanym już tradycyjnie wagonie pierwszej klasy. Z zimna ani na chwilę nie zmruzyłem oka. Kolejną noc, z niedzieli na poniedziałek zaliczyłem w pociągu Warszawa – Gdynia, by po całym dniu pracy i przemiłej kolacji z Aniołem wsiąść do kolejnego pociągu, tym razem Gdynia – Warszawa.

Weekendowy wyjazd do Warszawy wiązał się z ostatnim przedstawieniem „Kotów” w Teatrze Roma. Wczesnym rankiem spotkaliśmy się na Centralnym z Tomkiem i Pauliną. „Koty” były głównym punktem programu, ale myślę, ze fajnie spędziliśmy cały dzień. Po przedstawieniu zdążyliśmy jeszcze pójść na kolację, po czym rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Paulina po wyjściu z teatru powiedziała, że ten musical to była najpiękniejsza rzecz, jaką dane jej było do tej pory w zyciu obejrzeć. A przecież parę filmów, spektakli, koncertów zdążyła już przez te blisko siedemnaście lat obejrzeć. Ja swój zachwyt wyraziłem juz wczesniej, więc niech tym razem ta jej opinia wystrczy za całą recenzję.

Dzisiejszy lot  był zaplanowany tak, że nie miałem prawie ani minuty na lotniskach dla siebie. W Warszawie czasu było w sam raz tyle, żeby bez nadmiernego pośpiechu dojechać z Centralnego na Okęcie. We Frankfurcie tylko zdążyłem przejść przez wzmożoną kontrolę (wiadomo: destination USA)  by od razu zająć miejsce w samolocie. W Miami miałem mieć ponad dwie godziny, ale po odstaniu swojego w tradycyjnie długiej kolejce do odprawy, najwyraźniej nie sprawiałem wrazenia godnego zaufania pasażera, bo pomimo tak krótkiego oczekiwania na lot do Dominikany, urzędnik postanowił sprawdzić mnie dokładniej. Odsiedziałem więc jeszcze swoje w pokoiku za zamkniętymi drzwiami, gdzie kiedy nadeszła moja kolej, inni urzędnicy stwierdzili, że co kompania napisała mi w liście na podróż to prawda. W nagrodę przybili mi prawo pobytu w USA do marca, mając przed nosem plan lotu, z którego wynikało, że opuszczę ten kraj już za trzy kwadranse. Musiałem jednak najpierw zdążyć te trzy kwadranse wykorzystać na dotarcie do terminala American Airlines, zgłoszenia się tam do odprawy, przejścia przez kontrolę security i wreszcie dotarcie do bramki prowadzącej na pokład samolotu. Kiedy po opuszczeniu hali odpraw na planie lotniska sprawdziłem, gdzie znajdują się okienka American Airlines, przestałem sie spieszyć. Ogromny kompleks terminali miał kształt zbliżony do podkowy. Ja znajdowałem się w jednym jej końcu, a okienka AA na drugim.

Kiedy doszedłem tam i zobaczyłem kolejkę, jedynym ratunkiem wydawały się maszyny do samodzielnej odprawy. Kodu mojej rezerwacji za cholerę jednak przyjąć nie chciały. Ustawiłem się więc karnie, a szczęśliwie kolejka posuwała się dość szybko. Pani wydała mi kartę pokładową, a przy security, pan sprawdzający bilety gdy zobaczył mój, natychmiast przeprowadził mnie przez uprzywilejowaną bramkę bo inaczej nie miałbym szans zdążyć. Nie miałbym oczywiście w teorii, bo pomimo, że wbiegłem na pokład samolotu na pięć minut przed jego odlotem, to do rzeczywistego odlotu było wciąż bardzo daleko. Średnio co dwadzieścia minut, podawano nowy termin, przy czym upominano aby pozostawac na siedzeniach i mieć zapięte pasy. Ciagnęło sie to przez prawie dwie godziny, bo o ile dobrze zrozumiałem, nie dotarł jakis pasażer i trzeba było wydostac jego walizki załadowane już przestrzeni bagażowej. W tym celu należało wyładować wszystko, odszukać te właściwe, po czym od nowa wszystko załadować. Kiedy akcja się skończyła ruszyliśmy wreszcie w kierunku pasa startowego.

Kiedyś zastanawialiśmy się z kolegą, czy na takim pasie jest zaznaczone miejsce, po minięciu którego pilot wie, że w razie czego nie ma juz szans na bezpieczne wyhamowanie samolotu i jedyna opcją jest wzbicie się w powietrze.Tym razem miałem okazję przetestować to niemal na własnej skórze. To znaczy lini ani znaku, zadnego nie dostrzegłem, ale samolot po rozpędzeniu się nagle zaczął hamować i udało się spokjnie zatrzymać go przed końcem pasa startowego. Ponoć zaświeciła się jakaś kontrolka informujaca, że luk bagażowy jest niedomknięty. Luk domknięto i kolejny start wypadł pomyślnie.

Wylądowalismy późnym wieczorem i agent zdecydował się umiescić mnie w hotelu. Mam byc gotowy o 05:30 na podróż samochodem do Manzanillo. Jazda ma ponoć trwać pięć godzin. No tak, pojedziemy z południowego na północne wybrzeże wyspy.

Tyle na dziś. Wreszcie dorwałem się do kompa (nowego, bo tamtego już nie dało się reanimować). Aktualna podróż mam więc zanotowaną, ale przeciez musze wrócić jeszcze do Barcelony z poczatku grudnia. Może już w następnym wpisie.

Santo Domingo, 11.12.2007; 12:25 LT

Komentarze