Wszystko gotowe do wyjazdu do Gdyni. Walizki spakowane, mieszkanie sprzątnięte, goście wyjechali. Cisza zapanowała. Jeszcze tylko pojadę raz jeszcze na cmentarz, odwiedzę tatę i ruszę w trasę.
Ależ dziwne to wszystko. Wciąż nie mogę sobie wyobrazić, że to już koniec. Niby byliśmy przygotowani, ale potoczyło się to tak szybko… Jechaliśmy na święta i jeszcze w Wielką Sobotę mama doradzała nam jak ułożyć święconkę w koszyku. Nawet początek niedzielnego sniadania nie zapowiadał ostatecznego końca.
W całym tym nieszczęściu Bogu możemy dziękować, że po latach chorób i cierpień, oszczędził jej tych, których obawiała się najbardziej: przykucia do łóżka, totalnej niemocy, zaburzeń świadomości… Dramat trwał zaledwie kilkanaście godzin.
Wciąż łapię się na tym, że nie przestawiłem się jeszcze na dobre na myslenie o Niej jak o osobie zmarłej. Kiedy szukaliśmy miejsca na stypę, przez chwilę ucieszyłem się, że w lokalu prawie nie ma schodów, więc mamie bedzie łatwiej wejść. A w czasie ceremonii pojawiały się myśli, że jak wrócę do domu to opowiem mamie o tym czy o owym.
Kiedy w ubiegły piątek wróciłem z Gdyni, a Eks i dzieci były już w naszym mieszkaniu, Eks opowiedziała mi o przywitaniu z moją mamą, kiedy wpadłą do nich na chwilę zapytać, co przygotować na święta.
– Trzymała mnie w objęciach tak długo, jak nigdy przedtem. Jakby chciała się pożegnać… – mówiła, ale nawet przez głowę nam nie przeszło, że odejście jest juz takie bliskie.
Ilekroć wyjeżdżalismy na dłużej, ja albo dzieci, chora mama przy pożegnaniu martwiła się, czy jeszcze nas zobaczy. Miała nas wszystkich wokół siebie w ostatnim dniu swojego życia, więc chyba i ten czarny scenariusz sie jej nie spełnił.
Jedyne czego mi żal, to że byłem zbyt mało stanowczy i uległem presji rodziny, pozostawiając mamę w szpitalu. Byłem przecież bogatszy o naukę Jana Pawła II i nie chciałem by przechodziła na druga stronę w samotności, za parawanem szpitalnego łóżka. Zawsze wyobrażałem sobie jej odejście w domu, z rodziną dookoła, z księdzem, gromnicą przy łóżku. Tymczasem niemal wszyscy wokół twierdzili, żeby nie odbierać jej ostatniej nadziei i nie wspominać o ostatecznej diagnozie. Ci, z którymi potem rozmawiałem, twierdzili, że nie ma dobrych rozwiązań. Gdybym nie próbował ratować, miałbym wyrzuty sumienia, że dołożyłem swoją rękę do jej szybszej smierci, że popełniłem grzech zaniechania. Być może. Wiem tyle, że do ostatnich dni wręcz panicznie bała się śmierci. Tato na przykład pogodnie mówi o swoim życiu, że „co ma być to będzie” i mimo swoich 76 lat nie obawia się jutra. U mamy zaś instynkt i wola życia były chyba w najczystszej, pierwotnej postaci. Być może dlatego rodzina wolała nic nie mówić. Tym niemniej wciąż mam w pamięci jej oczy patrzące w moim kierunku ze szpitalnego łóżka. Nie było już w nich lęku. Było raczej pogodzenie z losem, żal i rezygnacja. Myślę, że przeczuwała, że to już ostatni jej wieczór. Może trzeba było być szczerym do końca, pożegnać się szczerze, nie „do jutra” lecz „na zawsze”? Te pytania pozostaną już na zawsze bez odpowiedzi. Może kiedy spotkamy się gdzieś tam, czego nasza wyobraźnia nie ogarnia, dowiem się jak powinienem był postąpić?
Pewnie jeszcze nieraz wracać będę do przeżyć ostatniego tygodnia, ale zanim zakończę ten wpis, muszę wspomnieć o Eks. Jej oddanie, pomoc w pielęgnacji mamy w jej ostatnich godzinach, kiedy juz nie była w stanie kontrolować swoich odruchów fizjologicznych, a potem pomoc w organizacji pogrzebu i przede wszystkim szczery, wielki żal zrobiły na mnie ogromne wrażenie.
– Ilekroć do nich przychodziłam, zawsze sama podtykała mi wszystko pod nos: kawę, herbatę, obiad… – mówiła – Kiedy jechałam do swoich rodziców, po długiej podróży herbatę musiałam sobie zrobic sama.
Przez te dziewięć dni, mimo że sypialiśmy w oddzielnych pokojach i mimo że raz po raz utwierdzałem się w przekonaniu, że nasze widzenie świata bardzo sie różni, co tylko poswiadczało słuszność podjętej przed laty decyzji o rozwodzie, mieliśmy namiastkę dawnych czasów, kiedy jeszcze było nam ze sobą dobrze. Pewnie przeżyliśmy takie małe rodzinne rekolekcje, jak naród po śmierci papieża. Z żalem żegnałem ich dziś w południe kiedy odjeżdżali, mimo, że każde z nas ma swoje plany i mimo, że na pytanie o ewentualny powrót do wspólnego życia moja odpowiedź brzmiałaby „nie”. Pytanie nie padło bo paść nie mogło. Ma przecież swój świat, w którym są inni mężczyźni, a ja mam swój, w którym wolność cenię sobie bardzo wysoko. Może tak wygląda przyjaźń?
Szczecin; 23.04.2006; 17:40 LT