CHWILA ODDECHU W CHANGSHU

 

Tylko dwanaście dni w Polsce to nie jest to, co tygrysy lubią najbardziej. Lepsze jednak dni dwanaście niz dwa, jak poprzednio. Mam jednak nadzieję, że stoczniowe szaleństwo roku 2007 w moim przypadku dobiega końca i pozostałe miesiące upłyną nieco spokojniej. A przyda mi się zwolnienie tempa, oj przyda. Kiedy bowiem patrzę na minione kilkanaście dni trudno mi odnaleźć jakis okres, w którym mógłbym najzwyczajniej w świecie poleniuchować – nacieszyć sie spaniem do południa (chociażby w niedzielę), beztroskim czytaniem czasopism albo oglądaniem telewizji. Oprócz pracy w biurze, która zjmuje większość dnia, każdemu z bliskich też chciałem podarować trochę czasu. A przecież jeszcze były regaty w Szczecinie i Przystanek Woodstock. Nie starczyło już czasu aby spotkać się z przyjaciółmi z liceum, chociaz nie widzieliśmy się od dawna, ani ze studiów, z którymi nie tylko od trzech lat nie potrafie wybrać się na wciąż odkładany kilkudniowy wypad w góry, lecz nawet na zwykłego niedzielnego grilla nie mogę wygospodarować trzech godzin. O dokończeniu remontu mieszkania, wyrobieniu nowego dowodu osobistego, czy uporządkowaniu dokumentacji w ZUS nawet nie myślę. Może po powrocie z tego wyjazdu.

Aż mój Anioł zaprotestował, że tak dłużej nie można, że nie powinienem tak żyć, bo to po prostu fizycznie niemożliwe, nie do pogodzenia. Pewnie ma rację, bo kiedy przejechanie trzystu kilometrów dzieli się na raty z drzemkami na parkingach co półtorej godziny i przyjazdami na miejsce o trzeciej nad ranem, by o siódmej zaczynac dzień kolejny, kiedy nie ropakowuje się walizki, tylko zdjęte z suszarki wyprane rzeczy wrzuca się do niej z powrotem, żeby za dwa dni nie tracić czasu na grzebanie po szafach, to do normalności dystans ogromny.

W tej sytuacji jak dar niebios przyjąłem opóźnienie statku w momencie mojego przyjazdu do Changshu. Jeden dzień. Cały dzień w pokoju hotelowym bez konieczności spieszenia się dokądkolwiek. Oczywiście nie był to dzień wolny od pracy. Dzisiaj, w dobie internetu, w pokoju hotelowym  prowadziłem całą korespondencję. Luksus polegał jednak na tym, że to ja decydowałem o godzinach tej pracy, a kiedy ją skończyłem, mogłem po prostu odejść dwa kroki od biurka, by w hotelowym łóżku porządnie się wyspać.

Nie byłbym jednak sobą, gdybym nie wyszedł z hotelu chociaż na chwilę. Tym bardziej, że stał on w centrum miasta. Najpierw, przed obiadem trafiłem do pobliskiej pagody.

To moja druga pagoda po tej na wyspie Liuheng. Nazywana pagodą Chongjiao Xingfusi, została wybudowana w 1130 roku, a więc ma juz blisko 900 lat. Nie jest dekorowana w środku tak jak tamta z wyspy. Na wszystkich pietrach sciany są gołe, ale za to z każdego mozna wyjść na biegnący dookoła taras.

Ja zrobiłem to dopiero na pietrze ostatnim, skąd rozciągał się piękny widok na okolicę najbliższą:

i dalszą:

Potem zszedłm na dół i na samotnym spacerze kontemplowałem starą, tradycyjną chińską architekturę:

Lampiony były co prawda już elektryczne, ale dobrze komponowały się z całością

Na koniec raz jeszcze przeszedłem obok pagody i z tej enkalwy ciszy wróciłem przez specjalną bramę do zgielku miasta. I do hotelu oczywiście.

Drugi spacer urządziłem sobie wieczorem. Lubię u Chińczyków ich zamiłowanie do zabawy światłem. Wieczorem każde miasto jest kolorowe, wszędzie błyskają neony, lampiony, albo sznury żarówek podkreslające kształt budynku. Oczywiście dla wielu będzie to kicz nad kicze, ale ja wolę te kiczowate światełka niż ponurą ciemność.

Changshu nie odbiegało od tego co, widziałem w innych chińskich miastach. Deptak rozpoczynał się czyms w rodzaju potrójnej, czerwonej bramy zanurzonej w płytkiej fontannie, wokół której na schodach siedzieli rozdyskutowani ludzie. Ciekawe miejsce do spotkań.

Za nimi, obok futurystycznych lamp, linię alei podkreslały podświetlone na zielono palmy. A po bokach wiadomo: sklepy, sklepy, sklepy i setki neonów plus muzyka mająca zwabić klientów.

Tak to wyglądało z przeciwnej strony:

Mniej więcej w połowie deptaka trafiłem na ścianę wody.

Była oddzielona od ciągu spacerowego czymś w rodzaju fosy. Można jednak było wejść na specjalną platformę, by znaleźć się nieco bliżej. Ludzie stali wpatrzeni w podświetlone strumienie jak zahipnotyzowani.

Nieco dalej woda spokojnie sączyła się po warstwowej kompozycji ułożonej z tafli zielonego szkła. Oczywiście również odpowiednio podświetlonej.

Tak zaliczyłem w jeden dzień historie i nowoczesność. W ten nurt doskonale wplotły się riksze, oczekujące na klientów na końcu deptaka. Chociaż tak bardzo zamierzchła historia to nie jest, bo ile kartek zapisał rower wobec całych tomów dziejów Państwa Srodka? Nawet jeśli jest ich w Pekinie dziewięć milionów, w co osobiście watpię.

Zakończyłem swoje wieczorne fotografowanie na moście nieopodal hotelu, z którego uchwyciłem kawałek „mojej” ulicy. Hotel, w którym sie zatrzymałem nie zmiescił sie w kadrze, bo też i nie wyróżniał się niczym szczególnym. Był jednak świetny bo pozwolił mi odpocząć.

Rzeka Jangcy, 19.08.2007; 23:20 LT

Komentarze