CHLEBA I IGRZYSK!

           

Papieska pielgrzymka przeszła mi jakoś obok. Interesowała mnie, ale nie miałem czasu, by móc obejrzeć spokojnie, w skupieniu. Łapałem fragmenty w radiu, w telewizji, ale były to tylko skrawki. Spokojniej mogłem obejrzeć coś dopiero wieczorem.

W czwartek praca. W piatek praca, ale przynajmniej potem transmisja radiowa słuchana podczas jazdy samochodem. Sobota to wyjatkowo napiety terminarz. Pobudka o szóstej rano. O siódmej msza za mamę. Potem zakupy, wizyta w szpitalu u taty, a po szpitalu cmentarz, bo przecież było tuż po Dniu Matki. Jak już tam byłem, to wypadało odwiedzić i pozostałe groby, a cmentarz jest rozległy. Parasola nie miałem, więc marynarka mi przemokła. Wysuszyłem się z grubsza, kiedy wróciłem do domu rodziców. Zjedliśmy z bratem obiad, a potem poszliśmy do innego szpitala odwiedzić kuzynkę. Ot, sobotnie rozrywki. Kiedy wróciłem do domu było już po siódmej. Włączyłem telewizor i zasnąłem na wiadomosciach. Obudziłem się po kilkudziesieciu minutach i zasiadłem do słuzbowej poczty, zeby zaległości od piatku nie narosły. Niedziela minęła w podobnym stylu. Może z tą różnicą, że spałem dłużej i, że zamiast o dwudziestej, wyjechałem ze Szczecina o dwudziestej drugiej, bo uparłem się, żeby przynajmniej ceremonię pozegnania papieża obejrzeć w całości.

Późny wyjazd odbił mi sie czkawką pod koniec jazdy, kiedy narastająca senność stawała się udręką, a dystans niecałych stu kilometrów do celu wydawał się zbyt krótki, by szukać hotelu. Zatrzymywałem się na stacjach benzynowych, robiłem głębokie wdechy na chłodnym powietrzu, otwierałem podczas jazdy okna w samochodzie, by było zimno, na postojach przymykałem oczy na kilka minut aby ulżyc powiekom, ale pomagało na krótko. Zmordowany o trzeciej nad ranem dojechałem do Gdyni. Niebo na wschodzie zaczynalo już jaśnieć. Pomyślałem, że to juz prawie wakacje. Przezornie pozostawiłem w piątek nie pościelone łóżko, więc pamiętam tylko, że się położyłem, a zaraz  potem był już sygnał budzika kwadrans po siódmej.

W mediach trwają podsumowania pielgrzymki, więc zrobię swoje własne, krótkie  podsumowanie i ja. Kiedy umierał Jan Paweł II wydawało mi się niemożliwe, byśmy jako naród przyjmowali w niedalekiej przyszłości innego z papieży równie serdecznie. Dzisiaj zaś wydaje mi sie to całkowicie naturalne. Myślę, ze w wielu sercach nastąpiła taka przemiana. Cieszę się, że tyle życzliwości spotkało z naszej strony Ojca Świętego. Jeszcze raz Polacy pokazali, że potrafią odnaleźć się jako wspólnota i budzić ogólny szacunek swoją wrażliwością, solidarnoscią, spontanicznością. Swoją dobrocią, umiłowaniem wyższych wartości, no i religijnościa oczywiście. W zwykłych czasach może nie najlepiej nam to wychodzi, ale przecież rok 1980, 1989, 2005, obecny oraz wiele innych pokazały, że potrafimy wykrzesać z siebie tę iskrę, która roznieca płomień tysięcy albo milionów serc. Teraz nikt nikogo na msze nie pędził, nie kazał stać pod oknem przy Franciszkańskiej albo moknąć na Błoniach. Duże wrażenie zrobiło na mnie papieskie oblicze, coraz bardziej rozluźnione i usmiechnięte, kiedy gość przekonywał się coraz bardziej, że nie ma do czynienia ze zwykłą kurtuazją gospodarzy.

Żałowałem jedynie, że Benedykt XVI nie próbował nawiązać sponatnicznego dialogu w innym, znanym dość powszechnie języku, na przykład angielskim. Widać było, że gorset odczytywanego z kartki krótkiego przemówienia po polsku staje się przyciasny, a przecież trudno wymagać aby nauczył sie naszego języka. Spotkania w oknie nie przerodziły się więc w prawdziwy dialog, a szkoda.

Znakomicie, że Polacy spontanicznie zaczęli skandować także po niemiecku. Niektórzy obawiali się, że ten język nie jest u nas w poważaniu, więc był to wymowny gest. Zastanawiałem się, dlaczego mimo wszystko paież nawet jednym słowem nie odezwał się w ojczystej mowie. Pomyślałem, że przyczyna może byc tylko jedna – budowanie kontrastu na Auschwitz, które to miejsce miało być jedynym gdzie zabrzmi budzący do dzisiaj dreszcze grozy w takiej scenerii teutoński akcent. Spodziewałem się, ze będzie to wygłoszone po niemiecku przemówienie, a tymczasem, była to… modlitwa. Czyż może być coś bardziej możliwego do zaakceptowania niż słowa modlitwy? Słów i oswiadczeń w Oświęcimiu padly już niezliczone ilości. Wciąż się ich oczekuje, ale czy można jeszcze dodać coś odkrywczego? Gdyby ode mnie to zależało, postawiłbym na mowę gestów. Cisza, skupienie, znicz od Ojca Świetego i jedne jedyne słowa modlitwy. O pokój, pojednanie i poszanowanie człowieka przez człowieka. Wypowiedziane po niemiecku. Tylko i wyłącznie. Odpowiednio wyreżyserowane mogłyby mieć ogromny wydźwięk.

Pozostaje otwratą kwestia, co zostanie w nas z nauli papieża. Na to odpowie czas. Czasu potrzeba, by na spokojnie przeanalizować to, co powiedział, a życie pewnie jak zwykle, ze od słów do czynów droga daleka. Dziś jednak przede wszystkim po raz kolejny w moim życiu rozpiera mnie duma, że pochodzę z tego właśnie kraju.

To nieporównywalne sprawy, ale chciałbym, żeby pożywki dla tej dumy dostarczył również czerwiec i lipiec. I też z akcentem niemieckim, też z podekscytowanymi tłumami, bo przecież po chlebie (duchowym) czas na igrzyska.

Gdynia, 29.05.2006, 23:10 LT

Komentarze