Wróciliśmy do Szanghaju, lecz tylko po to, żeby się przespać. Nazajutrz rano znów trafiliśmy na dworzec Hongqiao.
Tym razem nasza podróż miała być krótsza, bo do odległego o niecałe sto kilometrów Suzhou.
Miasto słynie w Chinach z największej ilości kanałów oraz ogrodów, a jego starą część objęto ochroną konserwatorską. My jednak wysiedliśmy na stacji Suzhou North w nowoczesnym rejonie miasta i do starego centrum musieliśmy dojechać metrem.
Zajęło nam to blisko trzy kwadranse i najlepiej świadczy o wielkości metropolii liczącej sobie około pięć milionów mieszkańców. Tę rozległość człowiek uświadamia sobie dopiero na miejscu. W przewodnikach, nawet jeśli zwraca się uwagę na skalę, wszystkie plany wydają się podobne.
Wzdłuż jednego z kanałów rozpoczęliśmy zwiedzanie.
– Na razie to nic szczególnego – stwierdziłem po kilku minutach lekko rozczarowany.
– Chyba źle idziemy – odpowiedział Mój Anioł.
Na dodatek zaczął siąpić deszcz, co sprawiło, że wycieczka stawała się jeszcze mniej ciekawa. I wtedy…
– Spójrz na tego faceta! – niemal krzyknąłem do Anioła.
– I co?
– Ma aparat! Dobry! Nie błąkałby się tutaj z aparatem bez celu! Dobrze idziemy!
Jakby na potwierdzenie tych słów, z bocznej uliczki wyszła następna osoba z aparatem fotograficznym.
– Tędy idziemy! – pokazałem na ów dość wąski bulwar.
Nie przeszliśmy chyba stu metrów, gdy niepozorna brama w równie niepozornym murze oznajmiła nam, że znajdujemy się u wejścia do Ogrodu Schronienia Małżonków. Bilet wstępu kosztował 20 yuanów.
Ogród jest niewielki, lecz przestrzeń wykorzystano maksymalnie. Każdy, najmniejszy nawet fragment został dopieszczony. Co ciekawe, każdy zaułek przynosił nowe niespodzianki. Wystarczyło nieco zmienić swoje położenie, by odkrywać coraz to nowe krajobrazy.
Skąd wzięły się ogrody w Suzhou? To miasto bogaciło się na produkcji jedwabiu. Było jednym z największych ośrodków produkcyjnych tych tkanin. A bogactwo przekładało się na tworzenie rezydencji otoczonych właśnie ogrodami, z których wiele stało się prawdziwymi dziełami sztuki. Do dnia dzisiejszego w Suzhou zachowało się około siedemdziesiąt ogrodów.
Ogrody Suzhou zostały wpisane na listę światowego dziedzictwa UNESCO. Ten, który, właśnie zwiedzaliśmy powstał w XVII wieku, lecz nie miał szczęścia, bo zniszczyły go działania wojenne. Dopiero w drugiej połowie XIX wieku zakupił to miejsce wysoki rangą urzędnik Shen Bingcheng. Odnowił zniszczone fragmenty i powiększył o nowe. W ogród wkomponował swoją rezydencję i żył tutaj szczęśliwie, w harmonii ze swoją żoną. Ogród oficjalnie otrzymał nazwę Ogrodu Schronienia Małzonków.
Niezwykłe było spacerować po owej rezydencji z charakterystycznymi oknami pełnymi ornamentów, czerwonych lampionów, z zachowanymi meblami z epoki….
W jednym z głównych pomieszczeń trafiliśmy na krótki koncert.
Zwróciłem uwagę na zupełnie odmienny niż w Europie sposób trzymania instrumentów strunowych.
Rezydencja jest przede wszystkim drewniana.
Na murze i nad bramami odnaleźć można za to misterne płaskorzeźby.
Było spokojnie, pięknie i przytulnie. Wyobrażaliśmy sobie owo małżeństwo, rzeczywiście odnajdujące tu schronienie przed światem i obserwujące wieczorami Księżyc, z położonej nad stawem niewielkiej altany zwanej Pawilonem Obserwacji Księżyca. Przemykaliśmy skalistymi labiryntami, odpoczywaliśmy i gdyby nie jak zwykle napięty grafik, nie chciałoby się nam stamtąd wychodzić.
Ogród z trzech stron otoczony jest wodą. Kiedy ogląda się kanał, trudno przypuszczać, że za prostym , szaroburym murem ciągnącym się wzdłuż brzegu ukryty został tak niezwykły świat.
Nieopodal znajdują się przystanie z łódkami, którymi można wybrać się na przejażdżkę.
My poszliśmy piechotą do znacznie bardziej znanego Ogrodu Pokornego Zarządcy. Znów byłem pod wrażeniem chińskiego nazewnictwa. Wstęp był droższy, bo i ogród większy.
Nam jednak brakowało tej kameralności z Ogrodu Schronienia Małżonków. Tu było również pięknie, lecz na rozległych przestrzeniach przeciskały się tłumy zwiedzających.
W ramach odpoczynku postanowiliśmy posiedzieć przy czarce zielonej herbaty i akurat w herbaciarni trafiliśmy na koncert.
Oczywiście nie rozumieliśmy ani słowa ze śpiewanych utworów, ale przyjemnie było w słuchać się w charakterystyczną chińską melodię. W przerwie między jednym a drugim artysta wstał, wziął książkę i podszedł do naszego stolika. Nie mówił ani słowa po angielsku, ale podał nam książkę i wskazał angielski tekst piosenki, którą jak przypuszczaliśmy, przed chwilą śpiewali.
Był to utwór sławiący piękno Suzhou na przestrzeni całego roku, miesiąc po miesiącu.
Po herbacie kontynuowaliśmy spacer.
Zaczynała się szarówka, co uświadomiło nam, że nieuchronnie zbliża się koniec naszego pobytu w Suzhou. Wynajęliśmy rikszę i pojechaliśmy do Pagody Północnej Świątyni. Niestety, zdążyli już ją zamknąć, więc tylko obejrzeliśmy z zewnątrz, zza murów.
Świątynia liczy sobie około ośmiu i pół wieku. Ma dziewięć pięter i siedemdziesiąt metrów wysokości.
Znów złapaliśmy rikszę i z północno-zachodnich peryferii starego miasta, wróciliśmy do centrum.
Jeszcze spacer koło świątyń, przechadzka uliczką pełną barów, gdzie znów kupiliśmy m.in. grillowane kalmary, a potem tuk-tukiem dotarliśmy do stacji metra,
Zabrakło nam raptem dwóch albo trzech minut, aby zdążyć na pociąg odjeżdżający do Szanghaju. Zobaczyliśmy jego czerwone światła. To jednak nie okazało się problemem, o czym już pisałem w jednym z wcześniejszych odcinków.
Gdańsk, 06.11.2016; 00:50 LT