Ponoć Argentyna przed II Wojną Światową była ósmym pod wzgledem bogactwa krajem na świecie. Nie zweryfikowałem tej wiadomości, ale kiedy patrzy się na ulice Buenos Aires, trudno nie uwierzyć, że tak własnie było.
Budynek Kongresu zamykający od południa oś szerokiej Avenida de Mayo budzi respekt i szacunek dla tej instytucji. Niewiele krajów może poszczycić się tak pięknym gmachem.
Sam budynek to jednak połowa sukcesu, a o otoczenie Argentyńczycy również potrafili zadbać. Ogromny plac, pomniki, fontanny…
Wzdłuż głównych ulic monumentalne kamienice. I stacje metra wyglądem przypominające te paryskie z poczatku XX wieku.
Wiele z tych kamienic podupadło przez lata, lecz i tak urzekają swoim pięknem. Niepowtarzalne elewacje, balkony, żaluzjowe okiennice. Ech, gdyby to wszystko udało się odnowić. Bo niestety, rzeczywiście lata swietności stolica Argentyny ma za sobą (lecz wierzę i kibicuję, by nastepny złoty okres wrócił niebawem). Wiele budynków wymaga co najmniej liftingu. Z czego jednak ten naród może byc dumny to, że pomimo przejściowej, mam nadzieję, zapaści, to wszystko co stoi jest ich dziełem. Tak często bowiem mamy do czynienia z sytuacją, gdy to co piękne w niektórych krajach, wiąże sie przede wszystkim z czasami kolonialnymi. Narody wybiły się na niepodległość, lecz z rozmaitych przyczyn (najczęściej związanych z niedojrzałością polityczną) nie potrafiły pozostawić po sobie imponujących dzielnic miast. Buenos Aires wszystko co najlepsze zwdzięcza swojemu narodowi.
W poniedziałkowy poranek po kontemplacji budynku Kongresu ruszylismy do położonego nieopodal teatru by kupic bilety na wieczorny spektakl. I wtedy przeżyliśmy mały szok. Kolejka od okienka kasowego ciągnęła się do narożnika najblizszych ulic, a potem ginęła bardzo daleko w jakiejś przecznicy. Bilety nie były tanie. Powiem nawet, że były drogie. Chyba nawet droższe niż w Polsce, a mimo to tyle ludzi stało cierpliwie by móc obejrzeć to przedstawienie. Na nasze nieszczęście (ale może i szczęście bo sam sie rozwiązał dylemat czy zwiedzać miasto, czy tracić czas na stanie w ogonku), wolne miejsca były juz tylko w ostatnim tygodniu sierpnia, czyli w okresie, kiedy my mieliśmy już być z powrotem w Polsce.
Wsiedliśmy do metra i pojechaliśmy do przeciwległego końca Avenida del Mayo, gdzie znajdował się Różowy Pałac. To w nim urzęduje prezydent republiki.
Ja tak sobie spokojnie piszę o tym metrze, jak gdyby była to banalna czynność, lecz trudno opisać nasze zdumienie gdy ujrzelismy nadjeżdżający skład pamietający tak na oko lata trzydzieste. No, góra czterdzieste. Drewniane siedzenia wewnątrz, otwierane okna o drewnianych ramach, drzwi pozbawione jakiejkolwiek automatyki (na próżno staliśmy czekając aż same się otworzą). Ależ to się wspaniale komponowało z owymi starymi stacjami!
Mieliśmy szczęście. Siedemnastego sierpnia Argentyna obchodzi święto narodowe. Czysty przypadek, że akurat tego dnia tam się znaleźliśmy i akurat tego dnia postanowiliśmy zobaczyć Rózowy Pałac. A ten akurat z okazji świeta udostępniony był do zwiedzania.
Dołączylismy do grupy t.zw. przeciętnych obywateli (bo indywidualne zwiedzanie było zabronione) i z pałacowym przewodnikiem ruszyliśmy obejrzeć najważniejsze miejsca. W prawym skrzydle w Salonie Dam nascianach wisiały wielkie fotografie najbardziej zasłużonych kobiet w dziejach kraju. Wśród nich oczywiście Eva Peron. Muszę przyznać, że byłem pod wrażeniem charakteryzacji Madonny z adaptacji „Evity”, bo w pierwszej chwili pomyslałem iż to kadr z tego filmu.
W lewym skrzydle najważniejszy i oczywiście najpiękniejszy był salon, w którym odbywaja się oficjalne wystąpienia prezydenta. Przepych niemalże barokowy.
Z pałacu udalismy się do Puerto Madero – przywróconego miastu dawnego basenu portowego. Jest to udanie przeprowadzona, modna dziś rewitalizacja przemysłowych dzielnic. Pozostawiono kilka dźwigów, stary żaglowiec, w odrestaurowanych magazynach urządzono dobre (i drogie) restauracje, obydwa brzegi spięto futurystycznym mostem, który nie kłóci się z otoczeniem, ponieważ tam, po drugiej stronie pną się w górę nowoczesne drapacze chmur.
Potem metrem pojechalismy na plac San Martin. Zapomniałem dodać, że na stacjach, w wagonach jak i w całym mieście aż roiło się od informacji o „świńskiej grypie”. Można było odnieść wrażenie, że jesteśmy w samym centrum zapowietrzonego rejonu. Ulotki, informacje na temat zachowania higieny, dozowniki żelu z alkoholem do odkażania rąk, naklejki na wagonach „zdezynfekowano”, regularne dezynfekcje autobusów (człowiek, który je przeprowadza ubrany jest w iście kosmiczny skafander i spryskuje cały pojazd płynem znajdującym się w pojemniku, przytwierdzonym do skafandra niczym plecak – tak przynajmniej pokazywano to na filmach).
Na San Martin odbywało się składanie wieńców i parada związane ze świętem. Po raz kolejny więc przypadkowo trafiliśmy w dobrym czasie pod dobry adres.
Program jaki sobie ustaliliśmy na najbliższe kilka dni był bardzo napięty. Chcieliśmy wyjechac jeszcze poza stolicę, ale koniecznie przynajmniej jeden wieczór należało poświęcić tangu. Postanowiliśmy zrobić to od razu, ale tego nie zmieszczę już w obecnym wpisie.
Szczecin, 28.08.2009, 23:00 LT