o dotarciu do dworca Bruksela Midi, skąd o 16:13 mieliśmy odjeżdżać do Paryża, w pierwazym rzedzie zatroszczyliśmy się o zamknięcie bagaży w skrytkach, a przy okazji usiedlismy na poranną kawe. Picie kawy odbyło się w towarzystwie konia, który zajął jedno z krzesełek przy naszym stoliku. Szkoda, że pomimo swej elegancji był sztuczny.
Potem wsiedliśmy do metra. Łatwo powiedzieć, a ile musieliśmy się namęczyć, żeby kupić bilet. Automatów biletowych było mnóstwo, a kasa…. jedna. Przed nią stała kilkunastometrowa kolejka oczekujących. Desperacko próbowalismy więc pokonać automat. Przyjazny był do momentu realizacji płatności i do tej chwili komunikował się z nami po angielsku. Kiedy przyszło włożyć kartę do specjalnego otworu i podać pin, zaczynały się schody. Komunikat w jeżyku francuskim sugerował, że z kartą jest coś nie w porządku. Zmieniliśmy kartę i… to samo. Nie mieliśmy monet, żeby machnąć ręką na elektronikę i skorzystać z bezdusznej maszyny w tradycyjny sposób. Nie było rady, ustawiliśmy się pokornie w ogonku, który na szczęście przesuwał się dość szybko.
– Nie przyjmujemy zagranicznych kart – odparł kasjer, kiedy przyszła nasza kolej – Akceptujemy tylko belgijskie.
No to teraz już wiemy, dlaczego zignorował nas automat. Dobrze, że mieliśmy w portfelu jakieś euro. W przeciwnym wypadku po wypłacie z bankomatu przyszłoby nam stać w kolejce ponownie.
Pierwsze wrażenia po wyjściu ze stacji metra, kiedy już dojechaliśmy do centrum, nie były najfajniejsze. Architektoniczny chaos – dziewiętnasto i dwudziestowieczne kamienice, piękne same w sobie, poprzetykane jakimiś nowoczesnymi konstrukcjami z betonu, metalu i szkła, dominującymi nad linią zabudowy wysokością, niczym jakiś nieudany fotomontaż. Dopiero gdy dotarlismy na starówkę, znaleźlismy budynki znane z choćby z Brugii, Antwerpii czy Gandawy – pełne porzepychu postawione przed wiekami przez bogatych mieszczan.
Wśród nich nich dominował na rynku ratusz, zbudowany w gotyckim stylu, który oczywiście musiał przewyższać wszystko to, czym starali się zaimponować pojedyńczy mieszczanie.
Naszymi wrotami na starówkę, była królewska galeria Św. Huberta – handlowy pasaż będący skromniejszą kopią mediolańskiej galerii Viitorio Emanulle II.
Nie było tam takiego zatrzęsienia bogatych sklepów, jak w mediolanie, ale jeśli komuś zbywało nieco euro, mógł spokojnie trzydzieści pięć tysięcy zainwestować w misę do trzymania butelek szampana odpowiednio schłodzonych. Niezbędna w każdym domu.
Opuszczając rynek, niemal natychmiast natknęłiśmy się na muzeum… czekolady. Być w Belgii i nie zajrzeć do takiego przybytku…. niemożliwe!
Przywitano nas ciasteczkiem zanurzonym w płynnej czekoladzie, która natychmiast zastygała na jego powierzchni.
Potem miałem okazję po raz pierwszy zobaczyć „na żywo” owoce kakaowca.
Eksponat zanurzony w formalinie przedstawiał kakaowe ziarna upchane wewnątrz owocu.
Dowiedziałem się też, że rośliny te uprawiane są na całym świecie niemal dokładnie wzdłuż równika, jednak aż siedemdziesiąt procent światowej produkcji przypada na Afrykę, z czego połowa na Wybrzeże Kości Słoniowej. Cena tabliczki czekolady zależy więc w dużej mierze od sytuacji w tym niewielkim kraju.
Potem odbyła się prezentacja, podczas której pani opowiedziała nam trochę o różnych gatunkach czekolad.
– Oddzielamy masę kakaową, czyli samo „suche ziarno” od zawartego w nim tłuszczu, który znany jest jako masło kakaowe, by je potem mieszac ponownie – tłumaczyła pani – W zależności od proporcji, otrzymujemy czekoladę gorzką, mleczną albo… białą. Biała czekolada to niemal w całości masło kakaowe czyli… sam tłuszcz. Nazdrowsza jest oczywiscie gorzka (pięćdziesiat do siedemdziesięciu procent kakao).
Ciekawie było oglądać jak pani demonstrowała produkcję pralinek, najpierw tworząc „muszelki” w specjalnych formach, potem pokazując jak się je napełnia rozmaitym nadzieniem, a na koniec zamyka. Gotowe, świeżo przygotowane, lecz puste pralinki (proces napełniania i twardnienia, trwałby zbyt długo) mieliśmy okazję skosztować.
Prawdziwe, już pełne pralinki, były do kupienia w jednym z licznych sklepów z czekoladą. Łasuchy powinny omijać takie przybytki z daleka, by nie wystawiać się na prawdziwe męki Tantala i zachować odpowiednie proporcje między grubością własnej sylwetki a portfela.
Kupiliśmy odrobinę, tak na skosztowanie.
Czas nas zaczynał gonić, więc pospieszyliśmy się, by jeszcze zdążyć obejrzeć katedrę Św. Michała
Uwielbiam witraże, a pod tym względem katedra zachwycała.
Oczywiscie nie tylko witrażami, bo i bogato zdobioną ambona, i licznymi rzeźbami, m.in. Madonny depczącej demona.
Kiedy wsiedliśmy do metra (a właściwie szybkiego tramwaju trasę przez centrum pokonującego pod ziemią) rzut oka na zegarek sprawił, że zdecydowaliśmy się jeszcze wysiąść na chwilę by chociaż spojrzeć na słynna fontannę Maneken Pis. Ów sikający chłopiec stał się symbolem Brukseli, podobnie jak odpoczywająca na kamieniach syrenka – Kopenhagi.
Dość długo (jak na warunki, gdy pozostały czas liczy się w minutach) wędrowaliśmy w kierunku, gdzie miała znajdować się fontanna. A kiedy już doszliśmy, okazało się, że jest… zasłonięta.
Jakieś towarzystwo związane z Nikaraguą celebrowało tu swoją, niezrozumiałą dla nas uroczystość.
W jej finale w końcu posąg (posążek właściwie) odsłnięto, a chłopiec przebrany był w jakiś rytualny strój (z głową konia – co te konie nas dzisiaj tak prześladują). Zebrany tłum zaczął po francusku spiewać jakąś piosenkę, z której rozumiałem tylko powtarzające się słowa „Maneken Pis”, a gdy chłopiec siknął, podniósł się ogromny aplauz.
Jeszcze jakaś pani w sukni w barwach narodowych Nikaragui pozowała do fotografii i byc może było w planie coś jeszcze, ale my zdecydowanie musieliśmy już wracać.
Niedługo potem podstawiono nasz pociąg, Thalys.
Zajęliśmy wygodne miejsca (szczególnie zagłówki były miękkie niczym poduszki) i wkrótce ruszyliśmy. Po drodze, niczym w samolocie serwowano napoje i kanapki. Działał też bezprzewodowy internet.
Patrzylismy jak pędzące w tym samym kierunku autostradą samochody zostają w tyle jakby stały w miejscu. Wewnątrz zupełnie nie czuło się prędkości, bo pociąg sunął po szynach cicho i gładko.
Po osiemdziesięciu minutach wysiadalismy już na Gare du Nord w Paryżu.
Paryż, 17.09.2010; 11:40 LT