Dziękuję Brido, za Twój koment. Oczywiście odwiedziłem Twoją stronę, przeczytałem. I właściwie żałuję, że zrobiłem to na lotnisku, ponieważ nie miałem już czasu na spontaniczną odpowiedź.
Czuję się mimo wszystko wyróżniony, że mój wpis aż tak Cię poruszył byś poświęciła mu cząstkę swojego bloga. I zaskoczony. Zaskoczony jego interpretacją. Wydawało mi się, ze daleki jestem od zniechecenia otaczającym mnie swiatem. Cóż, możliwosci są dwie. Albo nie jesteśmy tacy jak nam się wydaje, lecz tacy, jakimi postrzegają nas ludzie i to mi się właśnie przytrafiło, albo mój warsztat jest zbyt niedoskonały, by dokładnie oddać stan mojej duszy.
Najpierw krótko o samej interpretacji. Zdziwiło mnie, że słowo „wystarczy” odebrałaś w pejoratywnym znaczeniu. Mi chodziło po prostu o to, że nic już w rozsądnym czasie w Rio nie wskóram więc pora wracać do domu. Co innego z „beznadzieją”. Rzeczywiście, można to było odczytać jako totalne zniechęcenie. Cżęsto używamy okreslenia „beznadziejny” w stosunku do osób, sytuacji, miejsc, które budza naszą niechęć, albo oceniane są przez nas bardzo nisko. Ja natomiast w moim tekście pisałem o braku nadziei na rozwiązanie sytuacji, w jakiej znalezł się statek. Dzień po dniu czekaliśmy na jakiś przełom, który do tej pory nie nastąpił. Po prostu wszystko utknęło gdzieś na biurkach urzędników. Daleki byłem natomiast do okreslania tego fragmentu swojego życia jako „beznadziejnego” w sensie miernoty, jałowości, braku zainteresowań.
Byc może nie uwierzysz Brido (byc może nie wynika to z moich tekstów), ale właśnie należę do tego typu ludzi, którzy potrafią docenić urodę chwili, pojedyńczej minuty życia. Może nie przytulam się do brzozy w środku miasta, bo nie jestem z tych „wariatów” (w pozytywnym, ciepłym znaczeniu tego słowa) co zwracają uwagę przechodniów ekspresją swoich uczuć. Mogę Cię jednak zapewnić, że potrafię się cieszyć i zachodem słońca i refrenem piosenki przypadkiem zasłyszanej i uśmiechem naburmuszonej pani w okienku na poczcie. „Carpe diem” mógłbym zapisać z pewnością w swoim jako jedno z haseł mojego zycia. Stosuję się jednak do tego po cichu, jak na człowieka o introwertycznych skłonnościach przystało.
Cieszyć się każdą chwilą nie oznacza jednak wiecznego pustośmiechu. Uwielbiam się śmiać i wydaje mi się, że mam duże poczucie humoru, lecz cóż to by było za życie, gdyby nie móc zakosztować odrobiny żalu, smutku, melancholii… To tak jakby jeść wyrafinowane desery, a nigdy nie spróbować smaku pieprzu albo chilli. Gdyby ktoś kazał Ci malować obrazy dając do dyspozycji jedynie paletę radosnych żółci, bieli i błękitu, może stworzyłabyś na początku i niebo i morze i coś jeszcze lecz… co potem? Jeżeli chce się tworzyć bez ograniczeń, trzeba miec w zanadrzu wszystkie barwy. Życie morze być piękne również w swojej powadze i odnajdowaniu się wśród problemów. Może być też bogate zmiennością nastrojów.
Z Twojego tekstu wynika, że dopiero zagrożenie smiercią, jeżeli nie osobiste, to pośrednie poprzez obcowanie z kimś nieuleczalnie chorym może odmienić spojrzenie na świat, spowodować, że zaczniemy cenić każdą chwilę. Hm, na pewno świadomość bliskiej smierci zmienia perspektywę. Zaczyna się nam spieszyć. I na pewno w wielu przypadkach życie rzeczywiście staje się bogatsze. Nie czyniłbym jednak z tego reguły. Bywa i tak, że ludzie smiertelnie chorzy uciekają w panikę, stają się opryskliwi, złośliwi, na całym swiecie wyładowując swój żal. Inni znów popadają w apatię i mogą godzinami tkwić bezmyslnie przed telewizorem, nie interesując się już niczym bo i po co, kiedy koniec juz bliski. Ile ludzi tyle osobowości, a ile osobowości, tyle sposobów na umieranie. Rozmaicie reagują chorzy i podobnie rozmaicie towarzyszące im osoby. Oczywiście wszyscy by chcieli aby odchodzić pięknie, ale jesteśmy tylko ludźmi i ze śmiercią radzimy sobie jak z każdym innym życiowym egzaminem.
A kalectwo? Ja każdego dnia dziękuję Bogu, że mogę żyć w taki sposób, w jaki zyłem do tej pory. Mniej boję się nagłej śmierci niż wypadku, który przykułby mnie sparaliżowanego do łóżka na całą resztę życia. Wtedy dopiero miałbym czas na rozmyślania o chwilach utraconych. I nawet nie mógłbym swoich myśli zapisać. Ilekroć wsiadam do samochodu przed dłuższą trasą, zawsze o tym myslę i przerażenie mnie ogarnia. Ale przecież tacy ludzie żyją i też żyją pięknie. Przewartościowali swoje zycie, tryskają energią. Tylko czy ja byłbym na tyle silny? Bo przecież nie wszystkim się udaje.
A czy nie uważasz, że nie potrzeba aż tak traumatycznych doświadczeń, by docenić piękno chwili? Czy nie dość piękny jest na przykład ulewny, listopadowy descz gdy moknie się wspólnie z ukochanym(ą)? Czy nie ceni się tej jednej chwili gdy w środku mroźnej, styczniowej nocy, przeraźliwie samotnej otrzymuje się długo oczekiwanego sms-a? Czy nie ma smaku ambrozji zwykła herbata zaparzona z grupą przyjaciół przy jakimś kameralnym ognisku o trzeciej nad ranem, kiedy gada się o najbardziej nurtujących zakamarki duszy problemach?
Na pewno śmierć nie jest konieczna aby piękno życia docenić. Chociaż jest oczywiście warunkiem wystarczającym. Myślę też, że nawet jeśli konieczna nie jest, to warto uniknąć błędu tworzenia ze śmierci tabu. Jest ogromnie bolesnym przeżyciem, ale nieuniknionym. Ważne by nie udawać, że jej nie ma, nie odzierać z godności i zrobić wszystko, by na swój sposób była piękna. Tyle powinniśmy zrobić dla innych, by móc spać spokojnie z nadzieją, że kiedyś ktoś inny to samo uczyni dla nas.
Życzę Ci, byś mogła być kimś takim dla tej osoby, o której piszesz. Lecz zanim to nastąpi pamietaj jeszcze o nadziei. Ty i ten ktoś. Cuda się zdarzają i nawet współczesna medycyna zna przypadki uzdrowień w beznadziejnych okolicznościach.
Pozdrawiam serdecznie i łączę się w bólu.
Gdynia, 22.09.2005