Bogu dziękować

Z mojego fotela rozpościera się teraz widok na ocean, dziwnie wyostrzony kiedy wreszcie odpuściły mgły, przestało padać, a na leniwie toczących się grzbietach fal drgają tysiące złocistych refleksów chylącego się już ku zachodowi słońca, które na sam koniec swej codziennej wędrówki zdołało w końcu przebić się przez chmury.

Odpocząłem, pospałem, poczytałem… W końcu mamy dziś pierwszego maja. Nie ma co szaleć z pracą. Ile bym się nią nie zajmował i tak nigdy nie będę mógł powiedzieć, że już nic do zrobienia nie pozostało.

Praca, robota, tyra. Mało kto mówi o niej czule. Przeważnie jest synonimem koniecznego zła. Jest, bo trzeba z czegoś żyć. Jest bo trzeba coś w zyciu robić. Tak naprawdę to jednak każdy z utęsknieniem wypatruje weekendów, urlopów, ferii i jeszcze innych rozmaitych od pracy odskoczni. I podobnie jak to jest ze zdrowiem, o którym już Kochanowski wspominał, że dopóki dopisuje, nikt się nad nim nie zastanawia, tak i słodki smak codziennego wstawania o świcie najsubtelniej smakują bezrobotni. Całą duszą łakną tego, co wraz z świdrującym dźwiękiem budzika codziennie przeklinają miliony. Dla jednych szara rutyna, dla nielicznych szczęśliwców coś co oprócz zmęczenia i uciążliwych obowiązków przynosi jednak satysfakcję, a dla ogromnej grupy niespełnione marzenie. Marzenie o odzyskaniu wiary we własną wartość, o spokojnym śnie ze świadomoscią, że na koniec miesiąca nie zabraknie na czynsz i o możliwości snucia planów, które miałyby solidne podstawy. Kilka stów – chociaż tyle, tylko tyle i aż tyle…

Pamiętam przejście na emeryturę mojego ojca. Pierwsze co zrobił to… znalazł sobie inną pracę. Dopóki zdrowie pozwalało dorabiał gdzie tylko mógł. I powtarzał, że wszystko, tylko nie siedzenie w domu, bo to już byłoby tylko czekanie na śmierć. Tak, dla ludzi starszych praca stanowi jeszcze inną wartość. Przejście na emeryturę to już ostatni z kamieni milowych na ścieżce żywota, znaczących kolejne szkoły, egzaminy, zakłady pracy. Ścieżka niby jeszcze długa i kręta, ale juz tam gdzieś daleko widać drzwi z napisem WYJŚCIE. Niektórzy, jak ojciec kogoś z moich znajomych, przechodzą przez te drzwi dokładnie nazajutrz. Tacy powinni mieć przynajmniej swoje miejsce w złotych księgach towarzystw emerytalnych. Inni szukają jakiegokolwiek zajęcia by sobie i światu udowodnić, że jeszcze za wcześnie próbuje się im podziękować. Kilka razy byłem bezpośrednim świadkiem traumy ludzi kończących swą karierę. Jako młody oficer dużo rozmawiałem na wachtach z pewnym kapitanem, który odbywał właśnie swą ostatnią kapitańską podróż. Każda wachta to było pożegnanie. Ostatni raz Zatoka Biskajska, ostatni raz Kanał La Manche. I cypel Skagen i „krzaki” duńskich cieśnin, a w końcu pożegnanie z morzem po zwrocie koło Przylądka Arkona i na podejściu na redę Świnoujscia z najdalszą boją SWIN-N, którą mijał w życiu tyle razy. Lecz dopiero nastepnego dnia, gdy przekazał statek i przyszedł się pożegnać, dostrzegłem łzy w jego oczach i zrobiło mi się go bardzo żal. Inni celebrują to krócej, jak pewien grecki kapitan, który zacumowawszy szczęśliwie w ostatnim porcie, podziękował w kilku słowach pilotowi oraz mi, a następnie ucałował ikonę Świętego Mikołaja wiszącą za kołem sterowym i szybko wyszedł z mostka.

Emerytura jest świadectwem przemijania, ale też i ukoronowaniem uczciwie przepracowanego życia. Ileż bardziej jakiejkolwiek pracy pragną w marzeniach renciści, którzy, gdyby nie choroba, gotowiby jeszcze cały świat zawojować. Dla nich praca to przepustka do normalnego świata – bez wiecznego odliczania dawek lekarstw, seansów fizykoterapii, czekania na listonosza. W tym świecie z marzeń są oczywiście te lekarstwa i ćwiczenia i odcinek renty, bo być muszą, ale stanowią tylko niewiele znaczące epizody, bo właściwe życie toczy się w zakładzie pracy.

A dzieci? Zanim odkryją uroki lenistwa, codziennie testują swoją „dorosłość” kolejnymi wyzwaniami i mądrzy rodzice nie pozbawiają ich tego doświadczenia. Pozwalają na sprzątanie, drobne zakupy, pomoc w kuchni, która nieuchronnie prowadzi do potłuczenia talerzy albo rozsypania produktów. Pozwalają i wspólnie z nimi dzielą dumę z kolejnych sukcesów. Jednym z takich moich najpiękniejszych wspomnień było pieczenie ciasta na Boże Narodzenie. Paulina i Tomek, wtedy lat pięć oraz cztery pod moim dyskretnym nadzorem przygotowywały świąteczny makowiec oraz sernik. Kuchnia była malutka więc małżonka udzielała mi z pokoju wskazówek na migi, ale przede wszystkim dusiła się ze śmiechu, tłumiąc go aby nie speszyć dzieciaków. A kuchnia wyglądała jak po przejściu tornada. Na stole i na podłodze pełno chrzęszczącego cukru zmieszanego z makiem. Tu i ówdzie rozdeptany twaróg. Wszystko przypruszone mąką, a pośród tego wszystkiego sterty brudnych naczyń, skorupek po jajkach, strużki mleka. Długo, długo potem sprzątaliśmy, ale jak to ciasto smakowało! I jakie piękne to było Boże Narodzenie. Nawet śnieg wtedy spadł i pamiętam, że wieczorem jeździliśmy na sankach.

Kiedy więc tak dobrze się rozejrzeć, trzebaby chyba codziennie rano dziękować Bogu, że jest się wciąż w tej grupie szczęśliwców, którzy wygrali los na loterii. Oczywiście do pełni szczęścia więszości brakuje godziwej zapłaty, ale to już zupełnie inny temat.

Atlantyk, 01.05.2005

 

Komentarze