BO NAJWAŻNIEJSZY JEST HONOR

  

Jesień nie pozostawia złudzeń. Drzewa w Alei Fontann juz niemal całkowicie pozbawione są liści. Tylko patrzeć jak w obawie przed mrozem zakręcone zostaną zawory z wodą.

Jednak skrawki niebieskiego nieba jeszcze się pojawiają, tak jak wtedy, gdy pojechałem na Wały Chrobrego zakupić pamiątkową monete z Sediną.

Moneta (nakład 3000 egzemplarzy) ma zasilić fundusz odbudowy pomnika. Na awersie widac wlasnie ów pomnik, a na rewersie m.in. herb Szczecina nadany miastu przez króla Szwecji w 1659. To było w czasach kiedy Szwecja zajmowała obydwa (północny i południowy) brzegi Bałtyku i zanim odsprzedała Szczecin Prusom..

  

Miniony tydzień to jednak przede wszystkim okres poszpitalnej rekonwalescencji mojego taty. Trochę wywrócił się mój porządek dnia, ale miło było pójść z nim dziś na spacer i obserwować dobrą formę fizyczną.

A kiedy nie zajmowałem się naszymi sprawami, śledziłem perypetie z wyjazdem do Brukseli pana premiera i pana prezydenta. Myslę, że trudno po tym wszystkim o jakieś odkrywcze stwierdzenia. Jak większość ludzi byłem po prostu zażenowany całą tą sytuacją. Nigdy nie ukrywałem, ze moje sympatie polityczne są po stronie Platformy, lecz tym razem przyszło mi sie wstydzić również i za nich. Tak, wstydzić, bo cudzoziemcy nie będą wchodzić w niuanse różnic politycznych. Dla nich to właśnie jest Polska. Polska, która tuz po przyjęciu do Unii zaczęła mocno mieszać, stając nierzadko prawie samotnie przeciwko całej reszcie. Teraz owa reszta miała spokój, bo ważniejsze od przedmiotu negocjacji było to, kto zdoła usiąść na dwóch krzesłach przewidzianych dla polskiej delegacji.. W mediach dyskutowano tylko o tym. Im bliżej szczytu, tym było gorzej. Premier zachował się jak chłopiec z piaskownicy. Nie lubił tego drugiego chłopca, to zabrał zabawki i sobie poszedł. To znaczy, poleciał do Brukseli i nie dał samolotu. Zagrał na nosie prezydentowi bo poleciał pierwszy i zaklepał „raz, dwa, trzy – mój samolot”. Czyli co? Czego mieliśmy sie dowiedzieć? Że prezydent to frajer i dał się wyrolować zamiast lecieć już w poniedziałek i zaklepać samolot przed premierem? Ponoć jeden i drugi pan myślą wyłącznie o Polsce. Nam jednak wciąż najlepiej się za Polske walczy oraz umiera. Kiedy zaś trzeba po prostu coś zbudować, zaczynają się schody. Walka to chwała, martyrologia to pomniki i karty w podręcznikach historii. Codzienne budowanie zaś to jedynie nuda i ból mięśni albo głowy nazajutrz. Dlatego łatwiejsze niz codzienna harówka jest poszukanie sobie nowego przeciwnika. Oprócz walki, naszego narodowego zywiołu, zawsze mozna na takiego przeciwnika wskazac palcem i powiedzieć: „to przez niego nasze niepowodzenia”. Czasem do głosu na krótko dochodzi rozsądek i myśl: „może by usiąść tak razem i razem coś zbudować zamiast wszystko niszczyć? Może odpuścić i zawrzeć jakis kompromis?” Z kompromisem jest jednak tak jak z ową szklanką do połowy pełną albo pustą, w zależności od punktu widzenia. Dla nas kompromis to niemal zawsze synonim porażki. Nie potrafię zrozumieć dlaczego widząc twarde stanowisko przeciwnika i zdając sobie sprawe, że obydwaj brną w slepą uliczkę, ci wydawałoby się poważni ludzie nie byli w stanie uzgodnic jakiegoś kompromisowego stanowiska – takiego żeby i ambicje nie zostały urażone, i negocjacje się toczyły z pozytkiem dla kraju. Niedawno pisałem o tym, ze trudno oczekiwac powaznego traktowania przez obcych, gdy sami siebie nie traktujemy poważnie, tymczasem najwyższe władze urządzają kabaret , pośmiewisko na całą Europę, a potem przed tą Europą odgrywają scenki p.t. „nic sie nie stało”. Widocznie to była ta chwila rozsądku. Chwila, bo nastepnego dnia wszystko wróciło do normy, czyli do wzajemnego obrzucania się błotem. Ma żal do obydwu tych polityków oraz ich partii. Jest mi najzwyczajniej przykro. Czuję się, jakbym szedł na spacer z zagranicznymi przyjaciólmi na reprezentacyjny deptak i trafił tam między kiboli z orłami na piersiach, którzy urządzili sobie na serio ustawkę w postaci plucia. I te plwociny dosięgły także i nas, a ja muszę wycierac twarz i tłumaczyć zdumionym przyjaciołom, że to tylko tak głupio wyszło, bo my, Polacy jesteśmy zupełnie inni. Ja tłumaczę, oni kiwają głowami w milczeniu, lecz nie wiem czy wierzą, czy też nie.

Tak mi się skojarzyło z kibolami przy okazji burd na Słowacji. Miała tam byc chwała, a wyszło może nie jak zwykle, lecz jak często się zdarza. Futbolowi profesorowie wielkiej piłki nie pokazali, bo cała para poszła w mecz z Czechami. Kiedy w końcu Smolarek strzelił zasłuzoną bramkę,  wszystkim: i mi, i ludziom na trybunach, i piłkarzom się zdawało, że już wygraliśmy. Wszystkim sie zdawało, że to Polska gra jeszcze, a to echo, a raczej Slovensko grało. I nawet nie mam żalu o to, ze polska drużyna straciła głupio dwie bramki w minutę. Nie my pierwsi i nie ostatni. Przykro było jednak atrzec na to co działo się w nastepnych minutach. Zamiast rzucić sie do odrabiania strat, piłkarze rzucili się na… przeciwników. Zaczęły się przepychanki, szarpaniny, złośliwości. Sekundy zaś upływały i coraz mniej zostawało ich na grę. Nawet jeśli to Słowacy prowokowali, to przecież im o to chodziło, by wśród dyskusji a nie podczas kopania piłki nadciągał ostatni gwizdek. Piłkarz rozsądny nawet będąc obrażanym, wznawiałby szybko grę, bo nic nie smakuje tak słodko jak zemsta w postaci strzelonej bramki. Ale gdzie tam! Głupie bramki stracić to nie dyshonor, lecz boiskowej obelgi albo szturhańca odpuścić nie można! Pies trącał wynik – nie czas żałowac bramek gdy naszych obrażają!

Po tym meczu trochę mniej żałowałem, że nie zobaczyłem w ubiegłą sobotę pojedynku z Czechami. Wybrałem się z Pauliną do Teatru Polskiego na „Mistrza i Małgorzatę”.

Spektakl ten grany jest już na deskach szczecińskiego teatru od kilku lat. Mieliśmy z Pauliną ten kłopot, że ona nie przeczytała jeszcze książki w całości, a ja przeczytałem ją bardzo dawno – jeszcze w czasach studenckich, albo tuż po. Cięzko było nam więc odnieść się bezpośrednio do oryginału. Na scenie niewiele było odniesień do wczesnokomunistycznej Moskwy i może słusznie, bo dzięki temu spektakl stawał sie bardziej uniwersalny. Nawet wątek tytułowych Mistrza i Małgorzaty nie dominuje, podobnie zresztą jak na kartach powieści. Piłat i Joshua… grani przekonująco ale nie sa to sceny, które zawładnęłyby umysłem na długie tygodnie. Natomiast Woland i jego świta podobali mi się bardzo. Podobnie jak klimat przedstawienia odgrywanego w większości przy dość oszczędnym oświetleniu.

No i muzyka! Muzyka jest rewelacyjna. To ona, oprócz oświetlenia tworzy klimat i na pewno stanowi co najmniej połowę sukcesu tego spektaklu. Teraz nawet odrobinę żałuję, że nie pokusiłem się o zakup płyty i ograniczyłem się jedynie do programu.

 

Szczecin, 18.10.2008, 16:35 LT

Komentarze