BLUE JASMINE

Chrząknąłem znacząco kiedy zapaliły się światła.

– Co? – zapytał Anioł podejrzewając moje niezadowolenie.

– Hm…

– A tam! Mi się podobał! – zakończyła wymianę pierwszych wrażeń.

– No bo nie lubię jak mi się coś nachalnie wciska niezgodnie z prawdą! – wydusiłem wreszcie z siebie – Od tygodni reklamują to jako jedną z najlepszych komedii Woody’ego Allena. Dlaczego jeśli Woody Allen to z urzędu musi byc komedia?

– No fakt. Do śmiechu to tam jest niewiele.

– No właśnie. A nie ma facet prawa robić poważnych filmów?

Napisy końcowe właśnie się skończyły i obsługa sali szykowała się do jej sprzątania, więc wstaliśmy z miejsc by nie przeszkadzać.

– Jak można tak kogoś szufladkować? – pomstowałem kiedy wychodziliśmy na korytarz.

– A poza tym Ci się podobał?

– No, poza tym był fajny, dawał dużo do myślenia, tylko ta szufladka z komedią….

– To film o wielu z nas. Gdyby tak dobrze się rozejrzeć…

– Tak. Nie trzeba szukac w Kaliforni. Są bliżej niż się spodziewamy.

No właśnie. W Kaliforni. Tam dzieje się akcja tego filmu. Kalifornia to stan gdzie odsetek milionerów jest trochę większy niż gdzie indziej i może dlatego wydaje się, że pieniądze leżą tam na ulicy. Żyją tam jednak szczęsliwie także zupełnie normalni ludzie, którzy zarabiają na chleb pakowaniem zakupów w tanich supermarketach i którzy nie mają wielkich aspiracji. Cieszy ich wspólna pizza i piwo z „z drugą połówką” i fakt, że kobiecie samotnie wychowującej dzieci jej może niezbyt wyrafinowany intelektualnie choć przystojny narzeczony gotów jest pomagać we wszystkim i, że kocha jej dzieci jak własne. Ginger, bo o niej mowa należy do takiego gatunku ludzi, którym jeśli nawet w życiu trafi się los na loterii, to i tak szybko roztrwonią wygraną, bo zaufają nie temu, komu trzeba. Można powiedzieć, że to typ człowieka, który już w genach ma zapisane, że bogaczem nie zostanie, ale też potrafi być szczęśliwa z tym co ma.

Do takiego domu przyjeżdża pewnego dnia jej przyszywana siostra (obydwie były kiedyś adoptowane). Ta jest kompletnym zaprzeczeniem Ginger. Jasmine, a właściwie Jeanette, bo tak jej dano na chrzcie lecz było to zbyt pospolite imię dla kogoś z aspiracjami, przybyła tutaj by u siotry przeczekać chwilowy kryzys zanim odbije się znów ku najwyższym sferom, które przeciez w Kaliforni są reprezentowane wyjątkowo licznie. Kim jest Jasmine? Nikim. O, przepraszam, dostałbym w pysk gdyby to usłyszała. Jasmine jest brylantem salonów, ozdobą każdego towarzystwa, wzorcem dobrego gustu i wyrocznią mody. Oczywiście w jej własnym mniemaniu, lecz każde kłamstwo, przepraszam, moze raczej nieścisłość, powtarzane wiele razy w końcu zaczynają funkcjonować jako stan faktyczny. A, że Jamine praktycznie nie przestaje mówić o sobie i o swoich doświadczeniach, po kwadransie niemal każdy zostaje przekonany, że coś w tym musi być. Jasmine co prawda nie skończyła żadnej szkoły, ale nie dlatego że była mało zdolna, lecz, że życie tak się potoczyło. W każdej chwili jednak może edukacyjne zaległości nadrobić. Była dobra w dekorowaniu wnętrz, więc zrobi jakiś kurs designu. Decyzja podjęta, więc pozostaje jedynie zrealizować plan, ale to drobiazg. Można już jednak nazywac się projektantką. Co za różnica czy teraz, czy za parę miesięcy, jeżeli jedyną kwestią jest czy na takim kursie ktoś będzie w stanie jej dorównać.

Pięniądze… Co? Ach za kurs trzeba zapłacić. Siostra, pakowaczka, wiecznie bez grosza, to tylko o pieniadzach gada i wynajduje problemy. A ona, Jasmine, leci samolotem pierwszą klasą, walizki ma od Louis Vuittona, bo przecież klasę zachować trzeba. Klasę się ma, a kasa kiedyś przyjdzie. No nie, tylko nie to! Siostra i jej narzeczony załatwili jej posadę… sekretarki u dentysty. To prawie jak policzek. Mówią, że inaczej nie będzie mogła zapisać się na kurs

Nie raz miałem ochotę podczas tego seansu spoliczkować filmową Jasmine. A przecież takich jaśminow są u nas całe łąki. To do nich adresowane są reklamy i to dla nich uknuto kategorię „must have”. Poniżej pewnego poziomu nie możesz zejść, bo nie wypada. Nieważne jakim kosztem. Wszak „szlachectwo zobowiązuje”. Że pieniądze to nie szlachectwo? Że słomy wyłażącej z butów bankonotami nie przykryjesz? Nieważne. Ważne to co w sercu. A w sercu czuje się klasę.

Klasa zobowiązuje aby zadbać o siostrę. Uzmysłowić jej jak żałosny tryb życia prowadzi. Może się przebudzi?

I znów jakieś deja vu. Czyżbyśmy już tego nie przerabiali? Czy to kalifornijskie plaże, czy mazowieckie łąki mechanizm jest ten sam. Przekonana o swojej wyjątkowej wartości osoba, niczym energetyczny wampir pasożytuje na kimś, kogo sobie upatrzy. Wyssie z niego co tylko się da, by w podzięce, z dobrego serca,  tak po przyjacielsku zasugerować by zrobił coś ze swoim beznadziejnym życiem. Kiedy okres żerowania się skończy trzeba znaleźć sobie nową ofiarę. Przepraszam, nie ofiarę. Jaśmin to przecież nie modliszka. Jaśmin musi znaleźć opiekuna. Jest zbyt delikatny by walczyć. To, że Jaśminowi należy się opieka i wsparcie to naturalne. Jasmine z wyrzutem wypomina swojemu dorosłemu synowi, że próbowała wielokrotnie go odnaleźć gdy była w potrzebie.

Niekiedy Jaśminu niekt nie rozumie. Wtedy trzeba gadać jeszcze więcej i jeszcze bardziej przykładać się do grania swojej roli. Czasem robi się to tak żałosne, że widzą i litościwie milczą wszyscy obecni. Nieodkryty brylant zaś topi swe frustracje w alkoholu. I to juz jest dno, z którego rzadko kiedy da się odbić. To nie trampolina, to raczej bagienny muł. Nie ma kto podac ręki by spróbować wyciągnąć desperata, ponieważ ci wszyscy nieudacznicy, z ktorych beznadziejnego życia garściami czerpał do tej pory już wiedzą, że to nie jaśmin lecz oset.

Blue Jasmine, smutna Jasmine, wspominająca chwile szczęścia przy dźwiękach Blue Moon i żyjąca złudzeniami. Zapada w pamięć bo to jakby lustro, a nie ekran. Gorzki film. Pełen celnych obserwacji i t.zw. zyciowej prawdy. Tylko nie idźcie na niego jeżeli szukacie czegoś by się pośmiać

Gdańsk, 26.08.2013; 01:15 LT

Komentarze