Chyba trochę dziwaczeję z tym umiłowaniem spokoju i samotności. Kiedy pływałem na statkach, jak ognia unikałem wspólnych z kolegami wyjść do miasta. Każdy taki wypad to był jakiś kompromis pomiędzy oczekiwaniami każdego z członków grupy, a te potrafiły różnić się diametralnie. Z górami jest o tyle inaczej, że maszerują ludzie o podobnych preferencjach, więc przynajmniej odpada dyskusja, czy iść na szlak, czy może raczej do baru, a potem na dyskotekę. Zanim jednak zbiorą się wszyscy, zanim ustalą którędy pójdziemy i dlaczego, potrafi minąć mnóstwo czasu. Dla mnie to zawsze ogromny stres gdy myślę, że mógłbym wyjść za piętnaście minut, albo za pół godziny bo jeszcze to czy tamto, ale czuje się w obowiązku przerwać wszystko bo grupa czeka. Potem irytuje mnie fakt, gdy rzuciwszy wszystko mógłbym już iść, ale czekam na kogoś innego. Im grupa liczniejsza, tym owo „wybieranie się” staje się dłuższe. Oczywiście w zespole jest raźniej, weselej, ciekawiej, więc zazwyczaj post factum stwierdzam, że dla późniejszych doznań warto było przejść mozolny proces startu, ale zawsze tylko do następnego razu, kiedy gdy tylko mogę, wyruszam gdzieś znów samotnie.
Wycieczka na Tarnicę również nie wolna była od tego typu doświadczeń, ale przyświecał nam jeden wspólny cel: Halicz, Rozsypaniec, Przełęcz Bukowska. Każdy z nas bywał tam w przeszłości, ale od ładnych paru lat już nie. Chcieliśmy znów pójść najbardziej wysuniętym na południowy wschód szlakiem, by z Rozsypańca dojść do polsko – ukraińskiej granicy mając po lewej stronie już tylko wysunięty nieco dalej, niedostępny dla przeciętnych turystów fragment pasma granicznego aż do Przełęczy Użockiej, otoczony pasmami gór leżacymi już na Ukrainie. Kiedy chodziłem tam w czasach studenckich, była to granica z ZSRR, a więc dotarcie do niej generowało pewien dodatkowy dreszczyk emocji. Podobnie zresztą jak podróż pociągiem z Przemyśla do Krościenka, która wiodła częściowo przez ZSRR. Cóż, tak wytyczono po wojnie granice, że fragment tej linii kolejowej znalazł się po stronie Wielkiego Brata. Jaka to była nie samowita atrakcja turystyczna: podróżować przez Imperium bez paszportu pociągiem tranzytowym z Polski do Polski. Oczywiście z wszystkimi zabezpieczeniami stosowanymi przez władze radzieckie (zakaz otwierania drzwi i okien, żołnierze w goglach jadący na stopniach wagonów i obserwujący skład przez cały okres tranzytu itp.)
Z wycieczek na Rozsypaniec najmniej mile wspominamy wszyscy konieczność bardzo długiego marszu zniszczoną szutrowo-asfaltową szosą. Po kilkugodzinnym marszu w górach konieczność powrotu nudną i potwornie dłużącą się trasą była zawsze dużym wyzwaniem. W Wołosatem stoi znak zakazujący dalszej jazdy wszelkim samochodom poza uprawnionymi. To i tak duży postęp, bo zostawiliśmy samochody na parkingu w Wołosatem. Gdyby nie było samochodów to komunikację z Wołosateggo zapewniają prywatne minibusyoraz regularna komunikacja autobusowa. Kiedyś drałowało się na piechotę aż do Ustrzyk Górnych. Oznacza to skrócenie koniecznego marszu mniej więcej o połowę, ale i tak wciąż pozostają to dwie godziny. Być może władze parku narodowego prowadzą w ten sposób naturalną selekcję turystów ograniczając ruch w tamtą stronę jedynie dla najwytrwalszych. Inaczej nie potrafię zrozumieć dlaczego nie można n.p. pomimo wszystkich zakazów zorganizować przynajmniej limitowanego transportu z okolic Przełęczy Bukowskiej do Wołosatego. Gdyby na przykład odjeżdzał jeden autobus na godzinę degradacji środowiska wielkiej by nie uczynił, bo szosa i tak istnieje. Ewentualnie, żeby zadowolić frakcie ekologiczne, mogłyby to być jakieś zaprzęgi konne – zwykłe furmanki, na ktore wrzuciłoby się plecaki i rozłożyło obok nich. W ostateczności, gdyby uznać, że tylko piesza wycieczka pozostaje uświęcona, przydałoby się jakieś schronisko, bacówka w okolicach owej przełęczy, by oddalony od wszelkich miejscowości turysta mógł w razie czego schronić się tam chociażby przed burzą. Chociaż… wtedy zapewne tłumy byłyby jeszcze większe niż owej soboty.
Z parkingu w Wołosatem ruszyliśmy dziarsko do wejścia na szlak niebieski, prowadzący na Tarnicę. Czekało na ostre podejście, ale właśnie dlatego chcieliśmy pokonac je od razu, by potem wędrować już po łagodniejszych trasach.
Oczywiście na początku należało kupić bilety wstępu. Kiosk z biletami i pamiątkami wyrózniał się… dziesiątkami zapisanych kartek, poprzypinanych do ścian. Były to w większości rozmaite aforyzmy.
Mozna się zaczytać zamiast iść na szlak…
Zatrzymaliśmy się jednak tylko tak długo, ile trzeba było na stanie w kolejce po bilet. A potem już ruszylismy szlakiem w kierunku góry. Na początek czekało nas czterokilometrowe podejście z róznicą wzniesień sześćset metrów.
Pierwszy kilometr był w zasadzie zupełnie plaski i wiódł przez łąki w dolinie. Potem weszliśmy w las i niemal natychmiast rozpoczęło się ostre podejście. I właściwie tak już pozostało do samej góry. Jakaś chwila wytchnienia gdy szlak na krótko robił się łagodniejszy, a potem znów niczym po schodach w bloku. Jeśliby przyjąć trzy metry na jedno piętro, to możnaby to przyrównać do marszu na dwusetne piętro jakiegoś wieżowca.
W końcu las się skończył. Ci, którzy z niego wychodzili, na ogół miny mieli nietęgie.
Wysiłek jednak został zrekompensowany widokami. Tak to już jest gdy wspina się mozolnie ścieżką skrytą pośród drzew. W głowie budzi się zwątpienie: po co to wszystko, po co się katować zamiast obejrzeć jakiś film w telewizji, a potem las się kończy, odwracamy głowę i niezwykła panorama usuwa w niepamięć zmęczenie i zwątpienie. Liczą się już tylko widoki, częściowo zaspokojona odwieczna tęsknota człowieka za lataniem. Tym razem oprócz krajobrazów niepokój zaczęły budzić chmury. Trochę za dużo ich i za bardzo rozbudowane…
Njaważniejsza była już jednak bliskość Tarnicy, najwyższego szczytu polskich Bieszczadów (1346 m n.p.m.). Chociaż ciągle byliśmy dużo poniżej, wydawął się być niemal w zasięgu ręki.
Z lewej strony przełęczy pod górą wznosiła się łagodna grań Szerokiego Wierchu. Tamtędy wiedzie szlak z Ustrzyk Górnych. Widać było ludzi maszerujących tamtejszą ścieżką. Niestety, wyłaniające się zza szczytu ciemne chmury nie wróżyly dobrze.
Tymczasem na stronę południową widok wciąż był cudowny. W dolinie kontrastowały z otaczającą zielenią drobne punkciki zabudowań Wołosatego. To stamtąd zaczęliśmy naszą wycieczkę. Całą przebytą drogę widac teraz było jak na dłoni.
Na przełęczy zrobiliśmy popas. Tradycyjnie zjadłem kolejne jabłko i popiłem wodą minerlną. Zastanawialiśmy się co dalej? Najgorsze jeśli chodzi o trasę było już za nami. Teraz, po wejściu na szczyt i powrocie pozostało jedynie obejść dookoła t.zw. Gniazdo Tarnicy. To jest około dwie godziny drogi. Dwie godziny na połoninach, w partiach szczytowych, bez możliwości schowania się gdziekolwiek. Drugie dwie godziny to marsz od Przełęczy Bukowskiej do Wołosatego. No i jeszcze wczesniej trzeba wejść na Tranicę i z niej wrócić. W sumie około pięciu godzin. Jak już ruszymy dalej, nie da się skrócić trasy i zejść gdzieś w bok. Hm, będzie padać, czy nie będzie? Przyjdzie burza czy nie? Ponieważ z Tarnicy i tak musieliśmy wrócić na tę samą przełęcz, postanowiliśmy odłożyć jeszcze naszą decyzję o te kilkadziesiąt minut.
Kiedy wyszliśmy wyżej i Szeroki Wierch przestał zasłaniąć nam widoczność w zasadzie wszystko stało się jasne. W naszym kierunku nadciągał z zachodu rozległy pas ciemnych chmur. W oddali słychać było pierwsze grzmoty.
A na Tranicy ciągle słonecznie i gdy odwrócić się w kierunku południowo-wschodnim, obrazek niemlże sielski. Tylko te ogromne tłumy przewijających się ludzi. To już nie są dzikie góry jak piętnaście czy dwadzieścia pięć lat temu. Ruch niczym na Krupówkach w Zakopanem. Tym bardziej, że rozpoczął się długi weekend. Jeżeli chcieć oglądać te same widoki w spokoju i odosobnieniu, trzeba tu przyjechać wiosną albo jesienią. Na pewno nie w wakacje.
W przecinym kierunku widać było Połoninę Caryńską, lecz na północ od niej krajobraz skryty był już za zasloną deszczu.
Z każdą minutą groźnie wyglądające niebo było coraz bliżej.
Pozostawanie na odkrytych połoninach w szczytowych partiach gór wydawało się nierozsądne. Popatrzyłem na Halicz znajdujący się niemal na wyciągnięcie ręki w kierunku północno-wschodnim. Wystarczyło tylko przejść przełęczą przez odzielającą nas dolinę. Pożegnałem go wzrokiem. Nie tym razem. Nie ma sensu ryzykować.
Szybko wracaliśmy na przełęcz. Pomimo nadciagającej burzy sznur ludzi wciąż szedł na Tarnicę.
Jeszcze krótka narada. Problem był w tym, że granica burzowego obszaru przesuwala się niemal równowlegle do lini łączącej Połoninę Caryńską z Tranicą. Przy odrobinie szczęścia moglibyśmy przejść na Halicz i Rozsypaniec nie doświadczywszy załamania pogody. Patrzyliśmy w kierunku chmur próbując odczytać z nich jakieś gwarancje, że nas ominą.
Błyskawica gdzieś za Kopą Bukowską i mocniejszy niż poprzednie huk, zwielokrotniony odbitym echem kazał nam przerwać rozmyślania i ruszać jak najszybciej w dół. To czego nie lubimy najbardziej: długie schodzenie stromym zboczem i na dodatek tą samą drogą, którą weszliśmy, ale cóż siła wyższa…
Kiedy już byliśmy na samym dole, dopadła nas ulewa. Na szczęście tylko sam deszcz. Wkrótce przestał.
Kiedy zaś wyszliśmy na szosę prowadzącą do Wołosatego, już w okolicach parkingu ponownie zaczęło prześwitywać słońce. I znów pojawiła się wątpliwość, czy nie zbyt pochopnie zrezygnowaliśmy z Halicza? Pomijając jednak sprawy bezpieczeństwa, moje „campusy” tak poobcierały mi stopy, że nawet nie próbowąłem sobie wyobrażać, jak miałbym maszerować jeszcze dwie godziny szosą.
Skierowałem obiektyw aparatu ku pobliskim górom, z których rozgrzanych stoków unosiła się po deszczu para wodna, albo mgła jak kto woli.
Pojechaliśmy na kolację zatrzymując się po drodze, by sfotografować znaki nakazujące kierowcom ograniczenie prędkości z powodu bytujących w okolicy niedźwiedzi oraz rysiów. Na żywo nie widziałem, to przynajmniej znaki zachowam na pamiątkę.
Sopot; 20.08.2011; 12:20 LT