BEAUJOLAIS NOVEAU

Beaujolais noveau nadchodzi w trzeci czwartek listopada.

Pamiętam pewną niezwykłą celebrację tego dnia we Francji. Płynąłem wtedy niewielkim coasterem do… Lyonu. Egzotyczna trasa jak na kapitana oceanicznych statków, ale skoro mogłem dopłynąć nawet do Paryża, to cóż tam Lyon? Problem  w tym, że w owym czasie wskutek ulewnych deszców Rodan gwałtownie przybrał i dolinę nawiedziła niewielka powódź. Sama w sobie nie była by ona dla nas taka straszna gdyby nie gwałtowny prąd. Rzeka rwała ku ujściu jak szalona, a my z trudem, mozolnie pchalismy się w górę by dopłynąć do owego Lyonu. Im bardziej w górę rzeki, tym gorzej bo koryto coraz węższe. Zatrzymywaliśmy się na noc w rozmaitych miejscach, a rano znów zaczynała się walka nurtem.

Tak dotarliśmy do niewielkiej miejscowości, której nazwa po kilku latach wyleciała mi już z głowy. Brzegi rzeki spinał most o dość często spotykanym łukowatym kształcie. Jego krańce opadały w dół ku brzegowi, a najwyższy punkt łuku znajdował się centralnie ponad osią rzeki. Trzeba przyznać, że z powodu wspomnianej wcześniej wysokiej wody prześwit pomiędzy lustrem wody a owym łukiem nie był zbyt duży. Pozwalał jednak zmieścić się nam bezpiecznie pod warunkiem utrzymania się w osi toru.

Tak też uczyniliśmy. Na „całej naprzód” ruszyliśmy w kierunku mostu. „Cała naprzód” jest konieczna dla utrzymania sterowności, lecz w tym przypadku chodziło także o pokonanie prądu. Nasze dwanaście węzłów przy pełnym obciążeniu silnika głównego, dawało w efekcie niecałe dwa węzły rzeczywistej prędkości gdy odjęło się przeciwny prąd rzeki. Na piechotę byłoby szybciej. Problem jednak w tym, że jak to często przy budowie mostów bywa, przyczółki wcinają się trochę w koryto rzeki, zwężając je w tym miejscu. A zwężenie koryta przy zachowaniu przepływu tej samej ilości wody jest możliwe tylko przy zwiększeniu jej prędkości. Prawo Bernoulliego nie pozostawiarze żadnej wątpliwości. Istotnie, wystarczyło spojrzeć w kierunku przyczółków, by zauważyć jak opływająca je woda wciskana w przewężenie przyspiesza wyraźnie.

Mechanik wiedział, że musi wycisnąć z silnika ile się da, lecz log był nieubłagany. W miarę jak dziób wpływał pod most, prędkość malała. Jeden przecinek pięć, jeden przecinek dwa, zero przecinek dziewięć, zero przecinek siedem… Dziób już przeszedł pod mostem. Przedni maszt idealnie wsunął się pod najwyzszym punktem łuku i już był po tamtej stronie. Teraz most znajdował się niemal dokładnie nad środkiem ładowni.

Zero przecinek pięć, zero przecinek trzy…

Jeszcze trochę! No! Jeszcze z dwadzieścia metrów – tyle co nadbudówka i rufa. Miniemy przewężenie i prąd zelżeje…

Zero przecinek zero. Stoimy w miejscu.

Silnik pracuje na maksymalnych obrotach a my nie jesteśmy w stanie pokonać siły rwącego nurtu. Chwilę trwa próba sił, lecz wystarczył moment wahnięcia kierunku wektorów sił by chwiejna równowaga została zakłócona. Nie mogąc pójść ani do przodu ani do tyłu statek zaczynał przesuwać się w bok, w kierunku brzegu. A przecież łuk mostu przy brzegu obniżał się znacznie! Znaleźliśmy się w pułapce. Nawet gdyby prąd pozwolił, nie wolno nam teraz przesunąć się ani do przodu, ani do tyłu. Jazda naprzód to kolizja nadbudówki z mostem, a wstecz to identyczna kolizja przedniego masztu.

Rzeczny, francuski pilot nie mówił po angielsku, a ja nie znałem francuskiego. W bardziej skomplikowanych przypadkach dzwoniliśmy do agenta, który przez telefon komórkowy tłumaczył o co komu chodzi. Teraz jednak nie było na to czasu. Musieliśmy utrzymać statek dokładnie pod mostem, ale żeby się wydostać z pułapki należało tak manewrować by przesunąć go bokiem pod najwyższy punkt łuku.

Angielskiego pilot nie znał, ale w sterowaniu był mistrzem. Bez słowa wywijał z ogromną gwałtownoscią kołem we wszystkie strony jakby odprawiał jakiś rytualny taniec, a statek metr po metrze, niechętnie, ale jednak wracał ku osi rzeki. Nie potrzeba języków, żeby wiedzieć co dalej. Wiadomo było, że gdy tylko maszt znajdzie się w osi mostu, należy zredukować predkość i pozwolić ponieść się prądowi w dół rzeki, z powrotem przed most.

Obserwowałem i maszt, i pilota. Jeszcze chwila…

– Teraz?

– Teraz!

Pół naprzód!

Silnik zmniejsza obroty, a i zaczynamy łagodnie sunąć wstecz. Maszt wysuwa się spod mostu. Pozwalamy nieść się prądowi jeszcze jakis czas, a w miedzyczasie dzwonimy do agenta, żeby tłumaczył z francuskiego na angielski i odwrotnie. Pilot mówi, że milę poniżej mostu jest keja, przy której możemy zacumować i poczekać, aż rzeka się trochę uspokoi. To nastąpi zapewne dopiero za jakąś dobę albo dwie. Tak robimy. Cumujemy. Adrenalina opada. Po raportach czas na kolację, przy której pilot zauważa

– Dziś nadchodzi Beaujolais noveau!

– Spróbujemy?

Idziemy na spacer. Wchodzę na most, który kilka godzin wcześniej był naszą pułapką. Patrzę w dół na rwącą rzekę, a potem idziemy do pobliskiej knajpki. Pijemy młode wino, a potem wracamy na statek…  Beaujolais noveau od tej pory zawsze kojarzyło mi się z owym mostem.

A w tym roku Beaujolais noveau po raz pierwszy wypiłem z Moim Aniołem w naszym mieszkaniu. Warunki jeszcze spartańskie. Za stół robił odwrócony karton od mikrofalówki. Z braku zlewozmywaka używamy jednorazowych sztućców. To jedyne takie celbrowanie. Pod koniec miesiąca powinny pijawić się pierwsze meble i zrobi się normalnie. I pewnie niejedno Beaujolais  jeszcze tu wypijemy, lecz to A.D. 2011 będziemy wspominać szczególnie.

 



Gdańsk; 21.11.2011; 00:45 LT
Komentarze