Baza na szlaku (2)

 

Chodzenie spać w gdy tam, w dolinach, ludzie własnie szli do pracy, wiązało się ze śniadaniem po południu, obiadem wieczorem i kolejną kolacją w srodku nocy. Taki był rytm dnia. Czasem wstawalismy wczesniej i pomagaliśmy starszym góralom w ich pracy na polu. Po takiej dniówce zapraszali nas na poczęstunek. Swojski chleb posmarowany swojskim masłem, z własnej roboty kiełbasą i pędzonym gdzieś w szopie samogonem. Cóż to byla za uczta! I mleko prosto od krowy z charakterystycznym słodkawym smakiem i zapachem, który niektórych przyprawiał o mdłości, a dla mnie był kondensatem wiejskich klimatów! I rozmowy z gospodarzami, ludźmi prostymi, lecz mimo poważnych braków w edukacji, mądrymi tą charakterystyczną mądrością życiową, niedostępną zaganianym w betonowo-asfltowym świecie żółtodziobom. Nie wiedzieli prawie nic o metafizyce, ale nie przeszkadzało im to opowiadać historii tym bardziej niesamowitych, że prawdziwych (a przynajmniej oni w to wierzyli)

– …i kiedy dziadek siedział ze mna na ławce przed chałupą, zobaczyliśmy idących drogą dwóch mężczyzn we frakach i cylindrach. To było w biały dzień. Szli na szczyt. Kiedy nas minęli, szturchnąłem dziadka i zapytałem

– Kto to jest?

– Cicho. Szepnął dziadek. To są czarne księżniki.

– I wtedy jeden z nich odwrócił się i w milczeniu pogroził dziadkowi palcem. A potem poszli dalej.

W chatce nocami robilismy eksperymenty z hipnozą. Były też mniej lub bardziej poważne seanse spirytystyczne. Po czymś takim, do wychodka, który znajdował się za stajenką, tuż pod lasem, szumiącym i trzeszczącym w ciemnościach udawaliśmy się tylko grupowo.

Wychodek zresztą zasłynął jedną z najsłynniejszych kwestii w historii bazy, wypowiedzianą kiedy ktoś opuszczał go przy niemal trzydziestostopniowym mrozie.

– W taką pogodę się wysrać to bohaterstwo!

Daleko może smakowi owego wyznania do porównań wieszcza Adama, ale już harabia Fredro zapewne by się nie powstydził.

Wracając jednak do ciemności – w bazie właśnie otarłem się o świat po tamtej, nieznanej żywym stronie. Nie widziałem go, lecz brałem udział w ostatnim legalnym seansie spirytystycznym. Ostatnim, bo po ataku histerii jednej z uczestniczek bazowy surowo zabronił jakichkolwiek eksperymentów. Kobieta ze zmasakrowaną twarzą to jednak temat na oddzielną opowieść.  Dreszczyków szukalismy też podczas nocnych wypadów na Wisieluchy – wzgórze, na którym ponoć grzebano kiedyś samobójców, leżące na granicy gmin, bo żadna nie chciała przyjąć grzeszników do swojej ziemi.

Wśród nocnych, herbacianych posiedzeń w kuchni, przegapiłem swoje pięć minut, kiedy czekała na jakikolwiek sygnał z mojej strony pewna niesamowita dziewczyna. Czekała i czekała, a ja mimo, że ceniłem sobie jej towarzystwo,  sercem byłem gdzie indziej. W ogóle początkowo nie odbierałem owej znajomości w takich kategoriach. Kiedy zacząłem, było już za późno. Nie pomogły ani spotkania ani dziesiątki listów. Przepadło. Pozostalismy przyjaciółmi na odległośc. Po kilku latach poznałem tam również swoją przyszłą żonę. Przerwa na wyrośnięcie dzieci z pieluch i znów wyjazdy, już we czwórkę, ale częściej we trójkę, bo wakacyjny okres mnie często zastawał na oceanach. Coś sie zaczęło psuć w domu od tej pory. Podświadomie czułem, że tam tkwi przyczyna i postanowiłem forsować inne miejsca na spedzanie wolnego czasu.

– Nie będę szukać niepewnego szczęścia gdzie indziej, jeżeli sprawdzone mam tutaj – mówiła moja eks. Ja jednak nalegałem i omijaliśmy łukiem (niezbyt szerokim) ulubioną okolicę. Nasze górskie wędrówki jak po spirali pozornie wiodły nas daleko, ale mimo wszystko konczyły się tam. Lecz tylko na weekend, albo trzy dni, bez radości, jako efekt zawartego w twardych negocjacjach kompromisu.

– Baza nas połączyła i baza nas rozdzieli – padły w końcu prorocze słowa.

Na szczęście nie tylko wokół damsko-męskich relacji kręciło się życie, chociaż trzeba przyznać, że ani oglądanie gwiazd (które tam świecą zncznie intensywniej niż w mieście), ani zbieranie jagód i późniejsze lepienie pierogów, ani nawet wyjście o północy na Wisieluchy nie miały owej specyficznej otoczki, gdy odbywały się wśród osobników tej samej płci. Tak samo jak dawne układanie się do snu po takiej nocy na koedukacyjnej, kilkuosobowej pryczy. I co z tego, że w śpiworach, jeżeli miejscowa fama niosła:

– Bo oni tam, panie, wszyscy ze wszsystkimi sypiają.

Teatrzyki, kabarety, szopki bożonarodzeniowe, żywe obrazy, eksperymenty z fotografią, happeningi, rozmaite gry – była tego niesamowita różnorodność w zależności od towarzystwa, które akurat w danym momencie sie spotykało. Znajomości, przyjaźnie, trwałe lub tylko przelotne hobby kiełkujące w ich wyniku, głód wiedzy, zainteresowanie drugim człowiekiem, czerpanie przyjemności ze słuchania. To wszystko przewijało się przez kolejne lata i zawsze wiele znaczyło w moim życiu. Nawet gdy przyszły złe czasy i chatka przestała być ostoją naszych ideałów, ze słowami „Baza to nie miejsce, to ludzie” rozpoczęliśmy wędrówki kajakowe. Wracaliśmy tam jednak. Grupami albo pojedyńczo, jakby szukając wśród smreków echa dawnych szaleństw

„- Pamiętasz Katz…?”

– A pamiętasz jak zjeżdżaliśmy ze szczytu na odwróconym blatem do dołu stole?

– A jak twój brat sypiał z siekerą w śpiworze?

– A „Śniadanie na trawie”?

Było już jednak jasne, że „to se ne vrati”. Baza przestała być dobrem wspólnym, stała się prywatną własnością. I choć nadal miejsce kusi swą urodą i wpisy kolejnych turystów do księgi wciąż pełne są zachwytów, nasz złoty czas przeminął. Nawet kroniki przepadły.

A ja wciąż się zastanawiam kim bym był, gdyby nie tamta nocna burza.

Brake, 08.02.2005

Komentarze