Baza na szlaku (1)

 

Baza na szlaku. Jak mogłem o niej jeszcze nie napisać?

Zaczęło się, kiedy skończyłem trzecia klasę liceum. Wspólny wypad w góry. Zmieniamy pasmo, przemieszczając się autostopem. Dziewczyn z nami nie ma więc kierowcy słabo reagują i swoje musimy odstać. Dzielimy się na dwójki i zarządzamy spotkanie u celu nastepnego dnia rano. Ledwieśmy się dogadali, a nasi kumple już wsiadają do jakiegoś auta. Jeszcze chwila i przyjdzie kolej na nas. Chwila przedłuzyła sie do kwadransa, kwadrans do godziny, godzina do półtorej, aż w końcu zrobiło sie całkiem ciemno i pozostał w odwodzie jedynie nocny pociąg.

Hm, pisząc te słowa  przyłapałem sie na myśli, że umówienie się na nastepny dzień w odległości kilkuset kilometrów, zdając sie na uatostop i nie mając zapewnionego środka łączności w postaci telefonów komórkowych, o których wtedy nikomu się nawet nie sniło, wydaje sie niemożliwością. Dziś bez telefonu w kieszeni nie można ruszyć się nawet rano po bułki. Nawet nie zdajemy sobie sprawy jak odmieniło sie nasze życie po wprowadzeniu komórek do powszechnego użytku i jak bardzo się od nich uzależniliśmy.

Tłukliśmy sie więc osobowymi z przesiadkami przez całą noc, zazdroszcząc kolegom spokojnego snu pod namiotem.

Dojechaliśmy w umówione miejsce około dziewiątej rano. Na polanie nad rzeką stał tylko jeden namiot. Ociekający wodą dom naszych przyjaciół. Nocą przeszła tędy intensywna burza. Namiot był stylonowy i nie posiadał tropiku, bo koledzy chcieli zaoszczędzić na kilogramach w plecaku. Efekt wiadomy. Właściwie równie dobrze mogli spać pod gołym niebem. Przynajmniej nie musieliby teraz tego namiotu zwijać. No i     jak tu nie wierzyć w swoje szczęście? Gdyby nie noc w pociągu, wyglądalibyśmy tak jak oni.

Pomogliśmy im. Siąpił jeszcze drobny kapusniaczek. Objuczeni mokrymi tobołami szliśmy w milczeniu w kierunku przystanku kolejowego. Przy takiej pogodzie i z zerowym zapasem suchych ciuchow należało pomysleć o stałym dachu nad głową. Studiowaliśmy rozkład jazdy i zastanawialiśmy się głośno gdzie teraz szukać szczęścia.

Tu kolejna dygresja. Najbardziej we wszelkich wakacyjnych rajdach rajcowała mnie totalna swoboda. Dziś mogłem spać u harcerzy w Wetlinie, by następnego dnia, jeśli taki był mój kaprys, znaleźć się na campingu w Łebie. Los. Los i przypadek. O roli przypadku w życiu ludzi uczeni napisali niejedną księgę. Nic mądrzejszego nie wymyslę, co nie przeszkadza mi smakować tego zbiegu okoliczności w owych kilkunastu godzinach, który miał znaczny wpływ na całe dalsze życie.

Gdybyśmy nie postanowili jechać, zupełnie w ciemno, do tej właśnie miejscowości. Gdyby nocą nie rozpetała się burza. Gdyby koledzy koledzy zabrali namiot z tropikiem. Gdybyśmy nie postanowili szukać jakiegos kolejowego połączenia z bardziej przyjaznym miejscem własnie o tej porze… Wtedy nigdy nie spotkalibysmy Józka. A Józek wybierał sie właśnie do zduna w innej miejscowości, czekał na pociąg, słyszał naszą rozmowę i zapytał:

– Szukacie noclegu? Idźcie na bazę – wziął wyjętą przez nas mapę i zaczął pokazywać trasę – Dwie godziny drogi. No, góra dwie i pół.

Zdecydowaliśmy się. W końcu przyjechaliśmy w góry, a baza leżała w górach, samotnie, niedaleko szlaku. Ścieżka miała to do siebie, ze wiodła cały czas pod górę. Nie był to więc przyjemny spacerek, ale po ponad dwóch godzinach wyszliśmy na szczyt. Widoki zrekompensowały nam cały wysiłek. Tylko bazy nigdzie nie było widać. Zaczęłiśmy szukać dookoła i w końcu znaleźlismy maleńki drogowskaz z napisem: „Baza 5 min.” Zeszliśmy kamienistą, leśną ścieżką w dół. Wkrótce las sie przerzedził i ujrzeliśmy chatkę na polanie. A z polany widok, na góry taki, że aż dech zapiera. Stok stromo opada półkoliście niczym ogromny amfiteatr, dając poczatek malowniczej dolinie, a na wprost przed nami przestrzeń, przestrzeń, przestrzeń, zamknieta gdzieś daleko pasmem Jaworzyny. Chatka trochę zniszczona. Krząta się wokół kilka osób. Już nas zobaczyli, witają i częstuja herbatą. Rozmawiamy o noclegu.

– Nie ma sprawy, miejsce jest. A co do ceny… Możemy udzielić wam zniżki w wysokości 100%, jezeli pomożecie nam przy pracy.

Tak rozpoczęło sie moje tam waletowanie.

Chatka to była zwykła góralska chałupa, z której wynieśli sie gospodarze. Obok niej była jeszcze tak zwana stajenka z drewutnią. Nie było tam prądu. Wieczorem zapalano świece, które topiąc się, tworzyły fantazyjne nacieki na przedziwnych kształtów swiecznikach z poskręcanych korzeni. Używanie radioodbiorników lub, nie daj Boże, magnetofonów było całkowicie zabronione. Jedyną dostępną muzyką, była ta na żywo. Gitara, organki, a zdarzało się, że i skrzypce, bo rozmaite typy tam trafiały… Piosenki spiewane przy ognisku. Największą jednak wartość miały rozmowy. Całonocne, nierzadko połączone z czekaniem na wschód słońca nad Pustą Wielką. Odkrywanie drugiego człowieka, wsłuchiwanie sie w ich opowieści, spory o ideały… Nigdzie nikomu się nie spieszyło, bylismy tam tylko dla siebie i mielismy mnóstwo czasu na dyskusje. Herbata w metalowym, emaliowanym kubku, ogrzewała dłonie, a kiedy zrobiło się całkiem widno, można było odstawić wszystko i przed położeniem się spać pójść jeszcze do źródełka po wodę. Wody zawsze było tam mało i nawet z myciem nie można było przesadzać. Warunki iście spartańskie, ale nikt z tam obecnych nie zamieniłby ich na Hiltona.

Czasami bywalo tam jak w niebie

Komentarze