BARCELONA (3)

 

Pierwsze zaskoczenie to było wzgórze. W przewodniku nic o tym nie pisali, a tymczasem musielismy wspiąć się całkiem wysoko stromą aż do przesady uliczką. Jak bardzo stromą niech świadczy fakt, że wybudowano na niej cały ciąg ruchomych schodów, aby turyści nie musieli zbytnio sie męczyć. W samym parku jednak schodów juz nie było, a jeszcze kawałek podeszlismy na szczyt wzgórza zwieńczony kamiennym kopcem z posadowionym na czubku krzyżem. O zmierzchu ciągnęło tu trochę osób spragnionych widoku wieczornej panoramy miasta. Robiło się już całkiem ciemno. Usiedliśmy więc pod krzyżem i my. Pojawiały się kolejne światła coraz bardziej kontrastujące z granatowiejącym niebem.

 

Gdyby poczekac jeszcze z godzinkę, morze świateł wyglądałoby jeszcze piękniej, ale czas nas gonił. Ścieżką w dół ruszylismy w kierunku bajkowych zabudowań parku. Ów park ponoć miał być w zamyśle częscią osiedla składającego się z kilkudziesięciu budynków. Miał stanowić teren rekreacyjno usługowy, bo przedziwna zdaszona, wypełniona kolumnami przestrzeń miała być terenem lokalnego targowiska.

 

Osiedle jednak nie powstało, park odkupiło miasto i była to doskonała inwestycja poniewaz stał się on jednym z symboli miasta. Niepowtarzalnym, bo nigdzie indziej takich przedziwnych tworów się nie znajdzie. Mozaikowa salamandra zaś stała się taką sama maskotką miasta jak wawelski smok w Krakowie czy niedźwiedź w Berlinie.

Cały park jest zresztą jednym wielkim królestwem mozaik.

Po wyjściu z parku zrobiło się juz na tyle późno, że pora była aby pomyśleć o kolacji. Mieliśmy jednak już w nogach kilka godzin chodzenia, wiec wcześniej postanowiliśmy wstąpić gdzieś na lampkę sangrii i jakiś deser. Po takim odpoczynku moglismy spokojniej szukac jakiegos miejsca na wieczorny posiłek. Znaleźlismy niedaleko knajpki z poprzedniego wieczora. Nie mieliśmy powodu by ją zmieniać, ale zrobilismy to dla zasady, by zaliczyc coś nowego. Skończyliśmy w sam raz by rzutem na taśmę, chociaż zupełnie nieświadomie, złapać ostatnie tego dnia metro. Wychodziliśmy jako ostatni i zaraz za naszymi plecami pani zamknęła kratę broniącą wejścia do podziemnych peronów.

W poniedziałek planowaliśmy wstac wcześnie i wcześnie ruszyć na dalsze zwiedzanie, ale my się chyba do wczesnego wstawania po prostu nie nadajemy. Jak zwykle w ostatniej chwili zjedliśmy śniadanie (znów ten niesamowity, przebogaty bufet), a potem zabraliśmy walizki i zamknęłismy je w skrytce na dworcu Saints. Nie było bowiem sensu wracać potem do hotelu.

Odciążeni pojechaliśmy obejrzeć kilka innych przykładów barcelońskiego modernizmu, w tym oczywiście słynne, bez kantów i falujące budynki Gaudiego.

 

 

Na średniowieczną Barcelonę, z wąskimi uliczkami nie starczyło już czasu, ale nie robilismy z tego tragedii. W końcu przyjechaliśmy tu dla przyjemności, a nie żeby w biegu zaliczać kolejne punkty programu. A przyjemności przez ten przedłuzony weekend nam nie brakowało i może między innymi dlatego, że nic nie musieliśmy, niczego sobie nie narzucaliśmy – mieliśmy po prostu tam być i spokojnie pooddychać tamtejszą atmosferą.

Po zabraniu walizek z dworca Saints autobusem pojechalismy na lotnisko. Jeszcze ostatnia szansa na wysłanie widokówek. W międzyczasie zamknęli nam pocztę więc jeszcze trzeba było poszukać skrzynki, a potem juz prosto przez bramki security do naszego terminalu. Dziesięć minut dalismy sobie na ostatnie pamiątki w lotniskowych sklepikach. Potem kontrola paszportowa, jeszcze jeden sklepik tuz za nią, ale z głosników rozległ się głos wzywający nas po nazwisku do pilnego zgłoszenia się do wejscia do samolotu. Pobiegliśmy. Rzeczywiście czekali już tylko na nas. Możemy więc przyjąć, że czas w Barcelonie wykorzystaliśmy maksymalnie.

Do Barcelony obydwa loty zaliczyliśmy Lufthansą. W drogę powrotną zabrał nas LOT. Po trzech godzinach wylądowalismy w Warszawie, mogąc przy okazji obejrzec tuz przed lądowaniem obejrzeć wieczorną panoramę centrum z Pałacem Kultury i Nauki na czele.

W Warszawie czasu było akurat tyle, żeby napić się kawy albo herbaty i przekąsić coś niewielkiego. Zaraz potem czekał nas lot do Gdańska. Tym razem śmigłowym samolotem ATR, który hałasował niemiłosiernie a i wibracja była taka, ze plomby z zębów prawie wypadały. Ktoś po przylocie tłumaczył przez telefon, że jeszcze mu się mózg trzęsie po tej podróży.

Na lotnisku w Gdańsku trzeba było się cieplej ubrać. Wyszlismy na ziąb i pozostała nam już tylko jazda z lotniska do domu. Żal że koniec, ale i radość z wielu wspomnień, jakie pozostaną.

Manzanillo, 12.12.2007; 19:50 LT

Komentarze