BARCELONA (1)

  

Chmur z kolejnymi kilometrami było coraz mniej, aż w końcu pod niemal błękitnym niebem wylądowaliśmy w sobotnie popołudnie 1 grudnia w Barcelonie. Ciepło (chociaż nie upał), palmy tuż obok budynku lotniska… Stolicą Katalonii mieliśmy wynagrodzić sobie pracowity rok, pozbawiony normalnych wakacji, ze spotkaniami wyrywanymi z trudem z krótkich okresów moich przelotnych pobytów w Polsce. Anioł i ja. Tym razem też nie mieliśmy zbyt dużo czasu. Oprócz weekendu ledwie poniedziałek, lecz nie chcieliśmy dłużej czekać.

Tak Bogiem a prawdą to planowaliśmy wypad do Rzymu, lecz nie pasował nam układ połączeń. Rozkład lotów do Barcelony wydłużał weekendowy pobyt o dobrych kilka godzin, a to już miało znaczenie.

Zaczęliśmy w piątek od nocnej podróży pociągiem do Warszawy. Niby nic wielkiego, ale noc spędzona w przedziale wagonu sypialnego, pomimo niedostatków naszego taboru, moze wnieść całkiem sporą dawkę romantyzmu. Zależy tylko jak taką noc się wykorzysta….

Ranek przywitał nas mgliście. Przez moment nawet zaświtała nam niemiła myśl, że mogą zdarzyć się opóźnienia lotów. Na szczęście jednak nic takiego nie miało miejsca. Więcej stressu przyniosło poszukiwanie przystanku autobusu, który zawiózłby nas na Okęcie. Usytuowany jest on w miejscu znanym chyba jedynie wtajemniczonym.

Po odprawie i rajdzie po sklepikach wolnocłowych, wylądowaliśmy w executive lounge. To jest ta przyjemniejsza strona częstego latania – przywilej stałych klientów linii lotniczych. Wygodne fotele, cisza, przekąski, napoje, w tym rozmaite trunki… Stamtąd udalismy się prosto do naszej bramki. No może nie tak zupełnie prosto. Po drodze była oczywiście kontrola osobista i mój Anioł musiał wyskoczyć ze swoich podejrzanych, szpilkowych botków.

Lot do Monachium przebiegł dość spokojnie. Gęsta warstwa chmur sprawiła, że widoków wielkich nie było, więc po przekąsce serwowanej przez stewardessy, zdrzemnelismy sie trochę.

W Monachium czasu nie było praktycznie na nic. Trochę szkoda. Kiedy jednak po przesiadce wystartowaliśmy w dalszą podróż, oczy otworzyły nam się szeroko.

Najpierw zapierające dech w piersiach krajobrazy Alp, a zanim pozostawilismy je w tyle, ukazało się wybrzeże Morza Śródziemnego. Chmur już prawie nie było, więc mozna było zobaczyć w dole księstwo Monaco, potem Marsylię, aż po cięciwie nad Zatoką Lwią  dotarlismy do wybrzeży Hiszpanii. Niewiele później zaczęliśmy obniżać pułap lotu i wkrótce ukazała się nam w całej krasie Barcelona. Szkoda, że wtedy nie znalismy jeszcze miasta zbyt dobrze. Oglądaliśmy więc troche anonimowe krajobrazy.

Po przyjeździe pierwsza miła niespodzianka to darmowe bilety na przejazd do miasta podmiejskim pociągiem. Mniej miły był fakt, że w takim pociągu, w odróżnieniu od metra nowym przybyszom cięzko było połapać się w układzie stacji. Prawie wszyscy jechali do dworca Bacelona Saints, ale takiego nie było w rozkładzie. Figurował on tam (jak się potem okazało) pod nazwą Barcelona. Po prostu. Kiedy jednak pociąg zatrzymał się na stacji, która mogła być ową Barceloną, z powodu remontu nie było widać na niej żadnego napisu. Zrobiło się ogromne zamieszanie. Jedni postanowili wysiąść w ciemno, inni (w tym i my) jechać dalej. Chyba nikt oprócz tubylców nie był przekonany, czy robi dobrze. Błąd okazał się być po naszej stronie, ale dowiedzieliśmy się o tym dopiero kiedy pociąg ruszył i wkrótce minęliśmy napisy „Barcelona Saints”. Wysiedliśmy na następnej stacji i tą samą trasą wróciliśmy na właściwy dworzec. Stamtąd  kilkuminutowy spacer przywiódł nas do hotelu „H10 Itaca”, który miał stać się naszą bazą. Obsługa była uprzejma, a miłym akcentem wieńczącym procedurę meldowania się, był t.zw. „welcome drink” w postaci lampki cavy czyli miejscowego szampana.

Plany były takie, że zostawimy tylko bagaże i pobiegniemy na zwiedzanie, ale widocznie cava w powiązaniu z miłym otoczeniem oraz koniecznością odświeżenia się nieco pod prysznicem znów uderzyły w romantyczną strunę naszych dusz. Zmierzchało więc, kedy opuścilismy pokój.

Na dworcu Saints zaopatrzyliśmy się w dwudniowe bilety komunikacji miejskiej uprawniające do poruszania się praktycznie bez ogranicczeń metrem i autobusami.

Wieczór wydawał się dobrym momentem na spacer po Ramblas – handlowej alei pełnej rozmaitych, nieco jarmarcznych atrakcji. Oczywiście rozpoczynając od  nabrzeża, w poblizu którego stoi kolumna z figurą Kolumba.

Mozna wybrzydzać na kiczowatość ofert Ramblas (mozna je znaleźć w niejednej wczasowej miejscowości) lecz trudno odmówic im kolorytu. A jeśli nie chce się oglądać tego typu pokazów, zawsze można przyjerzeć się wspaniale podświetlonym kamienicom. Ponieważ wziąłem ze soba tylko miniaturowy statywik, musiałem zatroszczyc się o podstawę dla niego by móc sfotografowac coś w wieczornym klimacie. Mój Anioł i tym razem okazał się nieoceniony,  Zdjęcia wykonane aparatem wspartym na jej ramieniu okazały się lepsze niż mogłem się spodziewać.

Tak dotrarliśmy do Plaza Catalunya, gdzie odwiedzilismy m.in. biuro informacji turystycznej (jeszcze czynne). Stamtąd zaś metrem pojechalismy do Barcelonety – ponoć pozostałosci po rybackiej wiosce. W Barcelonecie miało być mnóstwo knajpek oferujących owoce morza, a nasze żołądki coraz wyraźniej przypominały nam o kolacji.

Przed każdą z restauracji stał naganiacz roztaczający wszelkie uroki danego lokalu. Miłym zaskoczeniem był fakt, ze ceny w Barcelonecie były zdecydowanie niższe niż na Ramblas. Jeszcze milej się zrobiło gdy w wybranej przez nas restauracji otrzymaliśmy za darmo po lampce sangrii z powodu naszej narodowości, a ściślej z uwagi na żywą pamięć o Papa Polacco. Być może był to tylko zwykły chwyt marketingowy (możliwe, że kelnerzy mają wyuczoine formułki dla rozmaitych nacji), ale sympatyczny i woleliśmy wierzyć, że niepowtarzalne przyjęcie zawdzięczamy właśnie naszemu papieżowi.

Kolacja była obfita. Muszle, pieczona osmiornica, kalmary, zapiekane papryczki…. I do tego oczywiscie cava. Cava w kubełku wypełnionym lodem. Samo celebrowanie otwierania butelki i smakowania jej zawartości było warte zatrzymania się na posiłek właśnie tam.

Do hotelu wróciliśmy krótko przed północą. Śniadanie serwowano do 10:30 więc nie spieszylismy sie zbytnio, pomimo, że informacja na biurku ostrzegała o kolejkacch jakie mają miejsce po 09:30. Widać, że nikt nie lubi rano wstawać. No i rzeczywiscie była, ale warto było czekać. Śniadanie w formie bufetu to była prawdziwa poezja. Różnorodność dań głównych jak i rozmaitych przekąsek oraz desrów była ogromna, a całość wyeksponowana tak, ze chciałoby się skosztować wszystkiego. No i cava serwowana również o poranku…

c.d.n.

Komentarze