Wschodnia część wyspy jest bardziej górzysta. Klify są wyższe, a stoki gór bardziej strome. Zabudowa miasteczek często więc przyjmuje układ tarasowy.
W Vila Franca dowiedzieliśmy się, że główne uroczystości związane z dniem Świętego Jana, rozpoczną się dopiero około wpół do dziesiątej wieczorem. Mieliśmy więć jeszcze sporo czasu, który postanowiliśmy wykorzystać na dalszą podróż na wschód, do Furnas. Jak niemal każda droga na wyspie Sao Miguel (i pozostałych zapewne też), tak i ta cieszyła oczy hortensjami na jej skrajach. Lokalna ludność jest zakochana w tych wielkich kwiatach, a one tę miłość odwzajemniają wdzięcząc się różnorodnością barw. Mi najbardziej podobały się niebieskie.
Są ich tysiące. Wszędzie, nie tylko przy drogach. Tak jakby Azory były ich ojczyzną. Zastanawiałem się nawet czy ich polska nazwa, hortensja, nie ma czegoś wspólnego z Hortą – miastem na wyspe Faial. Nie znalazłem jednak żadnej informacji na ten temat.
O ciekawej budowie geologicznej archipelagu Azorów będzie okazja wspomnieć podczas relacji z ostatniego dnia pobytu, kiedy to zrobilismy sobie wycieczkę podziemnym tunelem, którym kiedyś lawa płynęła z głębi Ziemi do krateru i na powierzchnię. Teraz tylko napiszę, że jeśli chodzi o Wyspę Sao Miguel, skorupa ziemi jest najcieńsza i najmniej stabilna właśnie w rejonie Furnas. Licznymi szczelinami gorące gazy wydostają się na powierzchnię, przy okazji ogrzewając wodę tam gdzie ona zalega. Stąd słynne gorące źródła w tamtejszej okolicy.
I rzeczywiście, nie zdążylismy jeszcze minąć na dobre wielkiego jeziora Lagoa das Furnas, kiedy oczom naszym ukazały się wydobywające się z ziemi dymy. W ich pobliżu roznosił się obrzydliwy smród siarkowodoru. Gorąca woda bulgotała złowrogo.
Tablice ostrzegały przed naturalnym wrzątkiem.
Chciałem napisać, że być może tak wygląda piekło, ale uświadomiłem sobie, że z pewnością w piekle nie może byc tak pięknie.
Najpiękniejsze zaś w tej wycieczce było to, że nad brzegiem jeziora, gdzie się zatrzymaliśmy, i gdzie znajdowały się te bulgocące sadzawki, prawie nie było ludzi. Owszem, na początku spacerowało kilka osób, lecz potem odjechali i zostalismy sami. Oczywiście jeżeli nie liczyć zdziczałych kotów, które wydedukowały, że urządzimy tam piknik i twardo dotrzymywały nam towarzystwa.
Rzeczywiście, takie mieliśmy plany. Na rozłożonych na trawie serwetach wylądowały sery, bockwursty, pieczywo, banany i wino. Dla celów eksperymentalnych zakupiliśmy w Ponta Delgada sześciopak jajek, które teraz należało zanurzyć w gorącej wodzie. Postanowiliśmy nie ryzykować w większych i nie wiadomo jak bardzo głębokich bajorkach, w których przy odrobinie pecha mogliśmy ugotować się sami. Jajka umieściliśmy w bulgocącym zakolu niewielkiego strumyka przepływajacego obok miejsca naszego pikniku.
Koty były również bardzo zainteresowane eksperymentem, a raczej naszą chwilową nieobecnością przy wiktuałach. Obserwując nas, na bezczelnego podchodziły coraz bliżej naszej kolacji.
W końcu przyszedł czas na wyjęcie jajek.
Niestety, przyszło nam obejść się smakiem. Nawet białko się nie ścięło. Bulgotanie wody w strumyku było więc zwiazane z wydobywającymi się gazami, a nie z wrzeniem. Co innego te większe bajorka. Ponoć temperatura wydobywających się szczelinami gazów osiąga nawet osiemset stopni Celsjusza, więc gdzieś tam wrzątek byc musi.
Surowe jajka przypadły więc w udziale kotom. Dostały jeszcze na deser po kawałku parówki.
Słońce skryło się za pobliskimi górami, więc zebraliśmy nasze rzeczy, i zakończyliśmy wylegiwanie się na zielonej trawce. Pojechaliśmy jeszcze do samego miasteczka Furnas, leżącego nieopodal. Ono już z daleka witało nas oparami z caldehras, jak nazywane są gorące źródła.
I znów mogliśmy podziwiać malowidła na płytkach ceramicznych. Na ścianach domów koniecznie święci, a gdzieś na skwerku na przykład mapa oklicy.
Dymy i złowrogie bulgotanie wydobywały się czasem z głębokich niczym nory otworów.
W jednym miejscu woda kotłowała się wyjątkowo dynamicznie. Musiało tamtędy uchodzić szczególnie dużo gazu. Czuło się to zresztą, bo kiedy próbowaliśmy podejść bliżej, bijące stamtąd gorąco zmuszało do dużej ostrożności.
Zapadał zmierzch i trzeba było wracać jeżeli chcieliśmy zdążyć na uroczystości.. Z gór roztaczał się piękny widok na położoną w dole Vila Franca, wyspę bedącą de facto stożkiem wulkanu (do krateru da się wpłynąć łodzią wprost z morza), z charakterystyczną iglicą tuż obok. Nie chcieliśmy ryzykować zatrzymywania się na krętej i wąskiej górskiej szosie, więc poniższe zdjęcie zrobione było z ręki. Nie miało szans wyjść dobrze, ale chociaż odrobinę przybliży klimat tamtej wycieczki.
W Vila Franca wszyscy już czekali na rozpoczęcie parady. Każdy przyszedł ze swoim krzesełkiem. I znów turystów było niewielu. Większość to ludność miejscowa.
Okna, balkony były udekorowane podobnie jak to czyni się u nas na Boże Ciało.
O ile zdołalismy się zorientować, na paradę każda z okolicznych miejscowości przygotowywała swoją grupę taneczno-wokalną. Ich przemarsz przypominał trochę słynny karnawał w Rio de Janeiro, gdzie rozmaite szkoły samby prezentują się jedna po drugiej na sambodromie.
Jedni ustawiali się do wymarszu, inni oczekiwali na swoją kolej razem z publicznością obserwując konkurencję.
I w końcu ruszyli. Najpierw Vila Franca z otwierającymi pochód dziećmi pozdrawiającymi zebranych.
Po nich zaś nastepni. Kolorowo, dynamicznie, głośno. Nie wiem o czym śpiewali, ale w każdej z piosenek pojawiały się słowa Sao Joao czyli Święty Jan. Nie wiem też, czy ów przemarsz był w jakiś sposób oceniany i nagradzany przez powołanych do tego sędziów, czy też chodziło jedynie o wspólną zabawę i honorową rywalizację by wypaść lepiej od innych..
Do Capelas czekała nas blisko godzina drogi, a hen na początku ulicy ustawiały się kolejne grupy. Pół godziny przed północą opuściliśmy więc to świętujące miasteczko, by rano być w formie na kolejne wycieczki.
Jiangyin, 05.08.2010; 00:45 LT