Pora wreszcie pożegnać się z Akropolem, ale nie mogliśmy odpuścić świątyni Hefajstosa leżącej w dole i pomimo, że znacznie bardziej narażonej na spustoszenia niż te na wzgórzu, to własnie ona zachowała się w najlepszym stanie. Następnego dnia zwiedzanie zaczęliśmy właśnie stamtąd.
Ilość kolumn sprawia, że zniszczenia stają się zamaskowane. Dopiero kiedy podejdzie się blizej widać braki w dachu i znaczne ubytki w zdobieniach
Po raz pierwszy moglismy także zajrzeć do środka świątyni, chociaż jedynie na odległość ponieważ dostępu broniły specjalne taśmy. Widok nie był imponujący, ale czego się spodziewać jeśli zostały tylko gołe mury?
W czasach świetności wyglądało to tak, jak na poniższej ilustarcji.
Świątynia Hefajstosa była tylko jednym z budynków położonej na rozległym obszarze greckiej agory. Dziś są to w większości ruiny, ale kiedy patrzy się na ilustrację przedstawiającą antyczną zabudowę, agorę grecką przechodzącą dalej w rzymską, z Biblioteką Hadriana po sąsiedzku, a Łukiem Hadriana, Świątynią Zeusa i stadionem hen daleko, można sobie wyobrazić jak piękne musiało to być miasto.
Schodzimy na dół, do niecki, w której położona jest agora. Stamtąd jeszcze raz spoglądamy na Hefaisteion skryty za borastającymi zbocze drzewami.
Niektóre obiekty zachowały się w dobrym stanie, a po odrestaurowaniu wyglądają pięknie i świeżo. Po innych zostały jedynie fragmenty. Można chodzić i odkrywać, porównywać stan obecny z dawnymi planami. Oczywiście dopóki przeraźliwe gwizdki ochroniarzy nie oznajmią, że pora się zbierać. Potem niczym owczarki coraz bardziej stanowczo zaganiają niesfornych turystów w kierunku wyjscia.
Pisałem wcześniej, że w ateńskim metrze gdzie wbiją łopatę, to zaraz coś ciekawego wykopią. Jak mają nie wykopać, jeśli metro biegnie w wykopie tuż obok agory?
Stacja znajdowała się kilka kroków od wyjścia. W sobotnie popołudnie na pociąg trzeba było poczekać dziesięć minut, ale pogoda była piękna, ciepła i słoneczna, więc odpoczynek na ławeczce był przyjemnością. Na peronie po przeciwnej stronie torów pasażerowie też nie przejmowali się zbytnio upływającym czasem. Kto chciał, ten mógł oglądać na ścianach reprodukcje z widokami antycznego miasta.
Nie minęło chyba więcej niż dwadzieścia minut, kiedy wysiedliśmy na stacji w Pireusie. Plany były takie, że pooszwędamy się po mieście, pooglądamy zabytki, zjemy kolację i wrócimy. Nie wzięliśmy jednak pod uwagę, że z dworca kolejowego wychodzi się niemal wprost na bulwar. Kładką nad szeroką, ruchliwą ulicą przeszliśmy na drugą stronę i znaleźliśmy się w porcie.
– Fajnie byłoby gdzieś się przejechać, na jakąś wyspę… – zagadnął Anioł – Ciekawe ile to może kosztować?
– Myślę, że z kilkadziesiąt euro. Sprawdzałem ceny na Santorini. Sto kilkadziesiąt od osoby.
– Santorini jest daleko. A my możemy pojechać gdzieś blisko, żeby wieczorem być z powrotem.
– To zapytajmy.
Biur i kas rozmaitych linii żeglugowych jest w tym rejonie co niemiara. Wchodzimy do jednego z nich.
– Czy jakiś prom odpływa wkrótce gdzieś niedaleko? Tak, żebyśmy zdążyli wrócić wieczorem? – pytamy panią kasjerkę.
Ta patrzy na duży zegar na ścianie. Jest za piętnaście czwarta.
– O czwartej odpływa prom, ale będziecie mieć mało czasu. Tylko dwie godziny na wyspie i zaraz rejs powrotny.
– Dwie godziny? W porządku! A ile kosztują bilety?
– Dziewięć euro w jedną stronę. Chwileczkę… Nie, ten o szesanstej jest po siedem…
– To bierzemy.
Pani drukuje, my płacimy.
– Prom nazywa się Achajos. Odpływa ze stanowiska ósmego. Pospieszcie się, bo został mniej niż kwadrans.
Wychodzimy szybko. Jest stanowisko ósme! Stoi nasz prom! Wchodzimy!
– To dokąd właściwie plyniemy?
No właśnie. W tym całym zamieszaniu nawet nie spytaliśmy o cel podróży. Ważne było, że czasowo się mieściliśmy.
Anioł wyciąga bilety z koperty.
– Egina.
– Musimy spojrzeć na mapę i sprawdzić gdzie to jest.
Narazie jednak nie ma czasu, bo właśnie odpływamy. Keja w Pireusie zaczyna zostawać w tyle.
Wśród mnóstwa promów nietrudno rozpoznać staruszki zbudowany wlatach siedemdziesiątych, a może i sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Inne natomiast o futurystycznych kształtach wydają się jeszcze pachnieć swieżością.
Po kwadransie jesteśmy juz na wodach zatoki. Białe zabudowania Aten zacierają się stopniowo z szarobłękitnej mgiełce.
Przed nami statki oczekujące na redzie Pireusu, a gdzieś dalej Egina.
Robi się chłodno, więć wracamy do wnętrza. Z przewodnika dowiadujemy się, że niektóre greckie wyspy słyną z pistacji.
Oto i ona. Egina. Niewielki pirs rybackiego portu. Tu zacumujemy.
Wychodzimy. Przed nami dwie godziny na wyspie, a potem ruszymy w drogę powrotną do Pireusu.
Dokładnie naprzeciwko furty dziobowej promu stoi sobie na pirsie niewielki, biały kosciółek. Takie to chyba tylko w Grecji. Z zewnątrz miniaturowa niepozorna świątynia, ale kiedy tam wejdziesz, odkrywasz inny swiat. Pogrążone w półmroku, całkowicie pokryte freskami ściany oraz unoszący się wokół zapach płonącego wosku a gdzieś w tle być może i kadzideł.
Ach te rybackie porty… Pełne kutrów, zwykłych łodzi z górami sieci, luksusowych jachtów z laminatów i drewnianych kryp skrzypiącyh przy każdym przechyle. Każdy odmiennego kształtu, odmiennej barwy, a nazwy to poezja – im mniejsza łódka tym bardziej wymyslnym imieniem ochrzczona. Przy każdej warto się zatrzymać, czasem to i owo uwiecznić na fotografii…
Kiedy skończyliśmy oglądanie i doszliśmy na ulicę biegnącą wzdłuż portu, potwierdziły się informacje o pistacjach. Na straganach było ich mnóstwo.
Zmierzchało. Kościółek, prom i cały port skąpane w pomarańczowej poświacie zachodzącego słońca sprowokowaly mnie pstryknięcia jeszcze jednej fotki. No i co ja na to poradzę, że mam słabość do tych zachodów?
Tymczasem z jednej z przecznic po drugiej strony ulicy dobiegł charakterystyczny zapach rybnego targu. Rzeczywiscie, po drugiej stronie stały stragany, a tam kalmary, ośmiornice, krewetki i ryby przeróżnych rozmiarów.
Najpiękniejsze na takich targowiskach tuż obok rybackiej przystani są maleńkie tawerny zagospodarujące świeży połów. Taką wspaniałą rybną knajpkę odkryliśmy kiedyś koło portu na Azorach i serce nam podpowiadało, że jeżeli jeść kolację to właśnie tutaj. Tym bardziej, że przy niewielkich stolikach nie było widać turystów, natomiast całkiem licznie zasiadali przy nich miejscowi. A kto może lepiej wiedzieć gdzie dobrze karmią, niż oni?
Już samo oczekiwanie było poezją. Znów domowe wino, podane w metalowej miarce podobnej trochę do tych jakie pamiętałem z lat sześćdziesiątych kiedy jako dziecko biegałem do sklepu po t.zw. mleko nalewane. Pani sprzedawczyni taką miarką na długiej rączce nabierała mleka w dwudziestolitrowej chyba, alumniniowej kanki i przelewała żądaną ilość do przyniesionej przez klienta pustej butelki. My przelewaliśmy wino z miarki do szklaneczek.
A po chwili zaserwowano nam octopusa, czyli ośmiornicę. Uczta dla zmysłów, bo i zapach, i smak, i wygląd wyborne…
Było tak rozbrajająco, że nie chciało nam się opuszcząć tego miejsca, więc domówiliśmy kalmary na dokładkę.
Zanim zakończyliśmy konsumpcję zdążyło się już całkiem ściemnić. Bulwar rozbłysł latarniami, ale najbardziej urzekająca była… cisza. Znajdowaliśmy się zaledwie trzydzieści kilometrów od Pireusu, ale za to w zupełnie odmiennym świecie. Nie było tych tłumów na chodnikach, pośpiechu, hałasu. Wszystko działo się jakby w zwolnionym tempie.
Nawet pogoda przystosowała się do okoliczności. Wiatr ucichł, a odcinające się od ciemniejącego nieba czarne już prawie od mroku palmy mogłyby sugerować, że to nie Grecja, lecz Polinezja jakaś.
Trzeba było jednak już zawracać, bo powoli zbliżała się godzina naszego odjazdu. Znów szliśmy wzdłuż portu, który w ciemnościach prezentował się jeszcze ciekawiej.
A potem zobaczyliśmy zbliżający się do kei nasz prom. I mnóstwo kolorowych refleksów na wodzie. Jakby ktoś nagle w rzeczywistoć obrócił płótno z „Gwieździstą nocą” van Gogha.
Znajomy, niewielki kościółek teraz kontrastując z czernią tła dominował w okolicy.
Nie było już czasu. Dwie godziny na wyspie zbliżały się do końca. Weszliśmy na pokład i chwilę później prom odcumował. Usiedliśmy na wygodnych kanapach i przy kawie przez chwilę kontemplowaliśmy widoki, a potem zapadliśmy w drzemkę.
Za to telefon, a ściślej zamontowany w nim odbiornik GPS rejestrował naszą trasę. Co za czasy! A jeszcze na studiach na zajęciach z nawigacji z namaszczeniem podchodziliśmy do cuda techniki, jakim był wówczas system „Transit”, który pozwalał na otrzymanie dość dokładnej pozycji kilka razy na dobę. Wyposażone były weń tylko najnowowcześniejsze statki, dlatego leniwi nawigatorzy, którym nie chciało się (albo nie potrafili) używać sekstantu, pytali przepływające statki czy mają u siebie transit i czy mogą podać ostatnią pozycję. Potem namierzali się na nich i otrzymywali, pozycję obarczoną co prawda sporym błędem, lecz na oceanie do zaakceptowania. O czymś takim jak „Navstar GPS” uczyliśmy się jedynie, że istnieje, ze pozwala na otrzymywanie pozycji w sposób ciągły, a nie raz na kilka godzin, na dodatek w trzech wymiarach, ale używa go przede wszystkim aramia amerykańska, która ma udostępnić go wkrótce służbom cywilnym. I proszę – minęło trzydzieści lat, a GPS każdy ma w prywatnym telefonie. Gadżet jeden z wielu. Warto jednak pamiętać, że Amerykanie zachowali możliwość przekłamania sygnału w przypadku konfliktu zbrojnego po to, aby zmylić systemy nawigacyjne przeciwnika. To właśnie dlatego kosmiczne mocarstwa na wszelki wypadek budują swoje własne systemy. Amerykanie mają GPS, a Rosjanie GLONASS. Dopóki ze sobą nie walczą, możemy oglądać dokładną trasę naszego promu na wyświetlaczu telefonu.
Gdańsk, 10.03.2014; 23:25 LT