ATENY (1) – LOT W KIERUNKU SŁOŃCA

Polowań na lotnicze okzaje ciąg dalszy. Tym razem skusiła nas listopadowa promocja LOT-u.

Wybraliśmy Ateny. Luty to dobry czas, by odetchnąć trochę od polskiej zimy, nawet jeśli jest łagodna połączyć przyjemne z pożytecznym, a więc zwiedzanie i pozanawanie zabytków antycznej cywilizacji z grzaniem się w promieniach słońca, jakie do nas zawita pewnie dopiero gdzieś w maju.

Oferta była kusząca. Za lot z Warszawy w lutym polski przewoźnik liczył sobie 147 złotych. Zważywszy, że cena zawiera wszystkie opłaty, a na dodatek wliczony jest bagaż rejestrowany, 294 złote w obie strony to poziom, z którym z trudem konkurowac mogą t.zw. tani przewoźnicy.

Trzeb jeszcze było doistać się do Warszawy. Tu niezawodny jest Polski Bus. Kilkanaście połączeń dziennie z Gdańska do stolicy oznacza praktycznie odjazd autobusu co godzinę. Czas podróży, przynajmniej do czasu uruchomienia Pendolino, jest konkurencyjny w stosunku do kolei, więc jest to bardzo dobra opcja. A jeszcze lepsza, jeżeli rezerwuje się wyjazd odpowiednio wcześniej i korzysta z promocji. My w listopadzie zapłaciliśmy za bilety po złotówce od osoby plus dodatkowa złotówka opłaty za wystawienie. W sumie trzy złote wszystkich opłat, a więc po 1,50 PLN na osobę.

Najciekawsze jest to, że za tę cenę oprócz samego przejazdu otrzymaliśmy jeszcze poczęstunek na pokładzie autokaru, a więc herbatę lub sok do wyboru plus lody albo herbatniki.

Wyjeżdżaliśmy we wtorek o 23:30. Zdążylismy się już przyzwyczaić do pakowania w ostatniej chwili i wyjazdów niemalże prosto z pracy. Tak było i tym razem. Było już grubo po osiemnastej gdy opuściliśmy biuro. Do domu dotarliśmy około siódmej. Kolacja, telewizyjne wiadomości, a potem wyciąganie walizek z szaf i pakowanie. Godzina zero została ustalona na 22:45. Trochę się obsunęła na 23:00, bo jak zwykle coś wypadnie na ostatnią chwilę. Kiedy już upewniliśmy się, że wszystko zabrane, żelazko wyłączone, śmieci wyrzucone, grzejniki zamknięte, moglismy spokojnie zamknąć drzwi za sobą.

W autobusie nawet nie było tłoku, co na tej trasie jest rzadkością. Pewnie pora nie taka. Rzeczywiście, przyjazd do Warszawy o 04:25 nie jest najfajniejszą opcją, ale Polski Bus właśnie w nocy ma dziurę w połączeniach między Gdańskiem a stolicą. O ile w dzień jeżdżą z częstotliwością porównywalną do niektórych miejskich autobusów, to ostatni wieczorny odjeżdża właśnie o 23:30, a pierwszy poranny o wpół do piątej. Nie mogliśmy ryzykować, by jechac porannym.

Na szczęście z naszym statusem „Frequent Travellerów” programu Miles and More mogliśmy na warszawskim lotnisku skorzystać z gościnności saloniku dla uprzywilejowanych podróżnych. Bezpłatne kanapki, czerwone wino, dostęp do internetu, chwila drzemki w wygodnych fotelach i jakoś zleciało. O jedenastej siedzielismy już w samolocie, który przygotowywał się do kołowania.

Zapomniałem już, że „Lot” na europejskich trasach wprowadził odpłatne posiłki. Oczywiście nie z oszczędności, lecz w trosce o komfort pasażerów. No cóż, przyjemne to nie jest, ale z drugiej strony taka jest ogólna tendencja w rywalizacji linii lotniczych. SAS wprowadzil to już dawno, a kiedy jakiś czas temu konsumowałem „przekąskę” oferowaną na europejskiej trasie przez Lufthansę, czułem głęboki dyskomfort pomimo, że nie jestem wybredny. „Lotowi” trzeba oddać, że póki co odpłatne posiłki serwowane przez „Starbucks” wyglądają dobrze. To był dobry pomysł, by odpłatny catering powierzyć firmie, która ma niezłą renomę na rynku. Ceny tę znie są specjalnie wygórowane (oczywiście porównując z cenami Starbucksa, które do najniższych nie należą, a nie cenami w ogóle). Taka owsianka na przykład, za którą w ich lokalu na ziemi płaciliśmy sześć złotych, w samolocie była oferowana po osiem.

Lot trawał dwie i pół godziny, więc zdążyliśmy jeszcze się zdrzemnąć. Kiedy otorzyłem oczy, ujrzałem ośnieżone szczyty jakichś gór, fotografowanych właśnie przez Anioła.

Góry stanowiły zarazem zaporę dla chmur. Po drugiej stronie tego pasma ludzie cieszyli się słońcem.

Niezawodni Gosia i Piotr z Łodzi znów śledzili nasz lot, dzięki czemu otrzymaliśmy od nich wydruki z detali naszej podróży, najpierw gdzieś w drodze, a potem krótko przed lądowaniem w Atenach.

Kolejne góry. Obniżamy pułap lotu i obserwujemy mgły w dolinach.

Gdzieś dalej doliny zanurzają się w końcu w otmętach Morza Egejskiego i obserwujemy jeszcze piękniejsze krajobrazy.

A potem mgły ustepują i lecimy nad wyspami w pełnym słońcu. Ach te wąskie paski plaż kontrastujace z granatem morza! Ktoś coś wspominał o zimie?

Lądujemy. Na zewnątrz jest ponoć osiemnaście stopni, ale oczywiście w cieniu. Ponieważ jest piękna, słoneczna pogoda, w rzeczywistości jest dużo cieplej.

Idziemy do stacji metra. Nasz hotel jest położony tak, że dojedziemy tam metrem z lotniska bez przesiadki. Oczywiście trzeba wybrać najlepszą z ekonomicznego punktu widzenia opcję poruszania się po Atenach. Symulacje jakiie przeprowadzamy wykazują, że bardzie opłaci nam się kupic teraz bilet jednorazowy dla dwóch osób (14 EUR), a dopiero następnego dnia pomyśleć o kilkudniowej karcie do poruszania się wszystkimi środkami komunikacji po całym mieście.

– Nie przyjmujemy zapłaty kartą – studzi nasze zapały pani w okienku kasy.

No, nie! Żeby po przylocie samolotem do obcego kraju nie móc skorzystać z karty kredytowej, lecz koniecznie posiadać gotówkę? Jakoś odzwyczailiśmy się ostatnio od wożenia gotówki w portfelu.

– To niech pani zatrzyma ten bilet – pani już bowiem zdążyła go wydrukować – a my zaraz wybierzemy pieniądze z bankomatu.

– Ale najbliższy bankomat jest w budynku terminalu lotniska – poinformowała nas uprzejmie kasjerka.

No nie! Nie dość, że nie przyjmują zapłaty kartą, to jeszcze trzaba zawrócić na lotnisko, żeby skorzystać z bankomatu. Jeszcse próbujemy skorzystać z automatu do sprzedaży biletów, ale ten także kart nie uznaje.

Kiedy wróciliśmy, zakupiliśmy bilety i zeszliśmy na peron, pociąg metra odjechał własnie na naszych oczach. Następny miał być dopiero za pół godziny. Są jednak jeszcze pociągi podmiejskie. Trzeba tylko zobaczyć dokąd nimi dojedziemy? Internet to wspaniały wynalazek. Wystarczy niewielki smartfon, by w miarę szybko dowiedzieć się niemal wszystkiego w dowolnym miejscu na świecie.

Kombinacją połączeń (pociąg podmiejski + metro) dojeżdżamy na miesce bez potrzeby półgodzinnego oczekiwania na peronie. Zostawiamy bagaże i wychodzimy jeszcze na krótki spacer. Krótki, bo czujemy już trochę zmęczenie nie tyle podróżą, co nieprzespaną nocą. Jeszcze tylko drobne zakupy: koniecznie pomarańcze i mandarynki w dużej ilości. Anioł jest oszołomiony ilością rozmaitych oliwek oferowanych na targu, więc bierzemy po trochu różnych. No i jakieś wino greckie by się przydało przed snem. Stoimy przed półką w sklepiku i próbujemy coś wybrać, lecz niewiele rozumiemy z greki.

– Czy to wino jest słodkie czy wytrawne? – pytamy sprzedawcę. Sprzedawca nie jest obeznany w językach, ale tyle rozumie i tłumaczy, że słodkie. Pokazuje nam dwa inne, że są wytrawne.

– A czy mógłby Pan nam pokazać na etykietce gdzie po grecku jest napisane, że jest słodkie, a gdzie że wytrawne, żebyśmy mogli potem sami przeczytać? – pyta płynną angielszczyzną i nienagannie gramatycznie Anioł. No to teraz się zacznie, pomyślałem tylko, przewidując długą konwersację angielsko-grecką w stylu „gadał dziad do obrazu”. I rzeczywiście, pan mrugnął dwa razy, nabrał głęboko powietrza w płuca, zastanowił się jeszcze chwilę, po czym płynną greką odpowiedział coś, co z dużym prawdopodobieństwem mogło oznaczać „ale o co chodzi?”.

– Bierzemy tę butelkę i dziękujemy – odparłem szybko i odciągnąłem Anioła, zanim przyszło jej do głowy tłumaczyć bardziej szczegółowo o co nam chodzi. Myślę, że zaoszczędziliśmy dobre kilka minut.

A zanim wypiliśmy to wino, wyszliśmy na dach naszegohotelu, skąd rozpościerał się przepiękny widok na Partenon.

Nasyciwszy się nim, moglismy spokojnie wrócić, wznieść toast za nasz pobyt tutaj, zagryźć oliwakami, poprawić pomarańczami i położyć się spać. Kłaść się do łóżka przed dwudziestą pierwszą? Nie pamietam kiedy przytrafiło mi się coś takiego po raz ostatni.

Ateny, 20.02.2014; 13:50 LT

Komentarze