Co jakiś czas byliśmy zatrzymywani przez wojskowe patrole. Pytali dokąd jedziemy i przepuszczali dalej. Myslę, że chodziło o to, by nie wpuścić ruchu gdzieś, gdzie przejazdu nie ma i nie spowodowac utknięcia wielu aut gdzieś w górach.
Niestety, okazało się, że wciąż nieprzejezdna jest droga wiodąca w bok, którą mieliśmy dojechać do miejsca, skąd półgodzinny spacer miał nas doprowadzić do punktu widokowego, z którego moglibyśmy podziwiać Aconcaguę. No, cóż, szkoda, ale wciąż mieliśmy w ramach rekompensaty mnóstwo innych widoków.
I w końcu dojechaliśmy do Puente del Inca, czyli do Mostu Inków, jak to sobie tłumaczę, chociaż pewności nie mam. Wspomniany most to naturalna formacja skalna. Rzeka przebiła się dołem, pozostawiając łaskawie górę nietknietą, by można było przechodzić na drugi brzeg.
Most ów jednak jest zamknięty dla zwiedzających. Może i dobrze, bo te tłumy nam podobnych zadeptałyby go pewnie. Mogliśmy go więc jedynie podziwiać sprzed barierki.
Jak wszędzie na całym świecie w podobnych miejscach, tak i tu rozłożyły się rozmaite kioski i stragany z pamiatkami i rozmaitymi akcesoriami niezbednymi turystom. Ten na zdjęciu wyróżniał się tym, że wśród wielu naklejek na szybach miał jedną z herbem Kudowy Zdroju.
Kiedy już obejrzeliśmy most dokładnie, narobilismy zdjęć, zrobiliśmy zakupy i wytarmosiliśmy olbrzymiego psa bernardyna (albo jakiegoś do bernardyna podobnego). Przyszła pora zapakować się do auta, by ruszyć w drogę powrotną.
Nie był to jednak koniec atrakcji. Zbliżała się pora obiadu, mieliśmy rezerwę czasową, więc felippe zaproponował godzinny postój w stacji narciarskiej Penitentes. Mieliśmy tam coś zjeść. Tylko, że jak tu marnowac czas na siedzenie w barze gdy wyciąg tuz obok. Tomek bardzo chciał chociaż raz zjechać na desce, ale wypożyczalnia sprzętu snowboardowego mieściła się gdzieś dalej i istniało ryzyko, że gdy juz załatwi wypożyczenie, nie zdąży nawet wjechac na górę. Wsiedliśmy więc czym prędzej na krzesełka, bo przecież każda minuta była cenna.
Pewnie, że głupio się czułem widząc śmigających w dole narciarzy i obserwując wczesniej turystów z plecakami. Sam kiedyś, wedrując z plecakiem, podśmiewałem się z takich „niedzielnych turystów”, co to w garniturach i lakierkach na plażę w Międzyzdrojach, albo na Krupówki w Zakopanem chodzili. Teraz sam byłem „niedzielnym” i chociaż z przyjemnością zarzuciłbym flanelową koszulę na grzbiet, plecak z paroma ciuchami oraz górskie buty wyruszając na dwa tygodnie gdzieś do Patagonii, to i tak nie oddałbym za nic ani minuty z przeżywanej właśnie wycieczki.
Z krzesełek widac było wijącą się w dolinie czarną nitkę naszej szosy.
Na górze zaś znaleźliśmy się jakby nieco bliżej szczytów. Puente del Inca połozony jest na wysokości ponad dwa tysiące siedemset metrów n.p.m. To tutaj już mogło byc ponad trzy tysiące.
Po przeciwnej stronie doliny wcinały się w niebo groźnie postrzępione brunatne turnie.
Towarzyszyły nam one jeszcze czas jakiś w drodze powrotnej.
Wkrótce jednak opusciliśmy snieżną krainę i znów znaleźliśmy się na zielonej równinie w okolicy Uspallaty.
Ostatni przystanek zrobilismy nad wspomnianym wczesniej zbiornikiem wodnym w okolicach Mendozy. Przyjaciele Felippe mają tam ośrodek, z którego zabierają chętnych na spływy dziką, górską rzeką. Mają tez psa, młodego szczeniaka, który od razu się z nami zaprzyjaźnił i koniecznie chciał się dobrać do nogawek naszych spodni.
Stamtąd musielismy juz się bardzo spieszyć, by zdążyć na autobus do Buenos Aires. Dotarlismy na dworzec mniej więcej kwadrans przed odjazdem. I juz po chwili moglismy rozłożyć się w naszych „kuszetkach”.
Znów była obfita kolacja i szampan, i gra w bingo, i filmy (m.in.”Anioły i demony”). Wkrótce zasnąłem, a kiedy obudziłem się przed śniadaniem, dojeżdżaliśmy już do stolicy. Kilka minut po ósmej opuścilismy nasz pojazd na głównym dworcu autobusowym Buenos Aires.
Reda Caleta Patillos, 09.09.2009; 21:45 LT