ANDY (1)

Kiedy w styczniu leciałem do Santiago de Chile i z pokładu samolotu fotografowałem Andy, wycieczka w te góry była jednym z moich marzeń. Marzeń tych, które raczej nigdy spełnić się nie miały (każdy z nas nosi ich wiele). Jest przecież tyle innych miejsc oprócz Andów, które chciałbym zobaczyć, a leżą znacznie bliżej Polski. Nigdy jednak nie wiadomo, co przyniesie los. Przynosi zaś czasem rzeczy zupełnie nieprawdopodobne. Jeszcze na początku sierpnia Andy były tylko miejscem na mapie, a oto nadchodzi dzień, kiedy stanie tam moja stopa. Może nawet będę miał okazję popatrzeć na najwyższy szczyt Ameryki Południowej, Aconcaguę (6960 m.n.p.m.).

Niewiele jednak brakowało, by z tych planów nic nie wyszło. W Argentynie mamy wszak zimę. Dzień przed naszym przyjazdem do Mendozy w górach trwały śnieżyce i drogi zamknięto. Kiedy zwiedzaliśmy winnice, wciąż były zamknięte, z szansą, że otworzą nazajutrz. Otworzyli, aczkolwiek blisko dwa tysiące TIR-ów czekało na ogromnych parkingach u podnóża Andów, aż przejezdne staną się drogi także po chilijskiej stronie.

Spakowaliśmy się i wrzuciliśmy wszystkie nasze bagaże do samochodu. Felippe prosto z gór miał odwieźć nas na dworzec autobusowy, skąd wieczorem wyruszyć mieliśmy w drogę powrotną do Buenos Aires. A tymaczasem naszym celem był Puente del Inca, około dwadzieścia kilometrów od granicy miedzy Argentyną i Chile.

Pogoda nam sprzyjała. Niebo bezchmurne, wdzialność piękna. Temperatura co prawda zaledwie w okolicach +2 ˚C, dość egzotyczna dla nas, jak na sierpień, ale ponieważ nie było wiatru nie dokuczała nam specjalnie.

Już wkrótce wjechaliśmy w głęboka dolinę, którą wiła się rzeczka Mendoza, zaopatryjąca w wodę cały region, a szczegółnie winnice. Rzeczka nieduża, a potrzeby wielkie, dlatego zbudowano zaporę i gromadzi się wodę w retencyjnym zbiorniku w górach. Dlatego też koryto rzeki w samym mieście jest suche jak pieprz. Woda popłynie gdy będzie jej wystraczająco dużo i wtedy gdy będzie najbardziej potrzebna.

Wzdłuż rzeki i doliny ciągnie się transamerykańska droga nr 7, ktorą właśnie jechalismy. Była także poprowadzona linia kolejowa az do Chile, lecz jak zauważyłem, pozostały po niej już tylko konstrukcje mostów, nasypów i miejscami resztki torów.

Potem dolina nagle moco się rozszerzyła. Zrobiło się płasko. Dojeżdżaliśmy do miejscowości Uspallata. Felippe pokazał nam miejsce, gdzie kręcono zdjęcia do filmu „Siedem lat w Tybecie”. Ekipa filmowa mieszkała wtedy właśnie w Uspallata.

Za tą miejscowością wjechaliśmy ponownie w góry. Śniegu było coraz więcej. Coraz więcej zakrętów i tuneli. Utrzymania zaś drogi tylko pozazdrościć. Ktoby pomyslał, patrząc na suchutki asfalt, że kilkadziesiąt godzin wcześniej szalały tu śnieżyce?

  

  

Nie mogłem oderwać oczu od przykrytych białą powłoką skalistych szczytów. Za każdym zakrętem pojawiało sie coś nowego, jeszcze bardziej fascynującego.

Reda Caleta Patillos, 09.09.2009; 21:45 LT

Komentarze