Po kilku dziwacznych manewrach niegodnych kapitana żeglugi wielkiej (stopień zobowiązuje do zachowania pewnych standardów w nawigacji pomimo, a moze nawet szczególnie wobec braku GPS) wjechalismy do centrum Amsterdamu od nieco innej strony niż zamierzałem.
Na szczęście mielismy spory zapas czasu i szczęśliwie znaleźlismy miejsce do parkowania niemal naprzeciwko muzeum.
Troche szkoda, że nie mogliśmy fotografować wewnątrz, ale za to moglismy obcowac z tak wieloma oryginałami dzieł mistrza, że aż bylismy zaskoczeni. Ekspozycja prezentowana jest w układzie chronologicznym, dzięki czemu można podczas jednego spaceru obserwować zmiany w charakterze twórczości artysty na przestrzeni lat. Trzeba przyznać, ze zmiany te były czasem bardzo radykalne. Wystraczy porównać chociażby utrzymane w brązach i czerni oraz w półmroku sceny z całą gamą słonecznych, jasnych kolorów z charakterystyczną kreską niedługo później.
Nam trafił sie jeszcze bonus: czasowa ekspozycja wypożyczonych dzieł, zatytułowana: „Van Gogh i kolory nocy”.
Nie było tam co prawda mojej ulubionej "Kawiarni nocą" ale za to mogliśmy podziwiać „Gwiezdną noc”, przy czym Paulina pod wpływem wystawy zmieniła swoje preferencje i ów obraz został w jej prywatnym rankingu zdetronizowany, przez inne "nocne" płótno.
Po wizycie w muzeum pora była wybrać się na krótką przechadzke wzdłuz kanałów, połączoną z kolacją.
Przyznać muszę, że nacisk położyliśmy na to drugie, bowiem dzień zdecydowanie nie sprzyjał koncentrowaniu się na posiłkach.
Zaczynało nam juz doskwierać zmęczenie, a przede wszystkim niewyspanie. Podczas kolacji mówiliśmy o powrocie do hotelu. Kiedy jednak wracalismy do auta, Paulina zagadnęła o dzielnicę czerwonych latarni. Hm, bylismy wszak w Amsterdamie, który podobnie jak Hamburg, a może nawet bardziej, z niej słynie.
Zaparkowaliśmy auto nieopodal Rokin, głównej ulicy biegnącej od Centraal Station i zanurzylismy się niesamowity tłum kotłujący się w wąskich uliczkach. Zaczynało się od sex shopów i coffee shopów, a nieco dalej, nad kanałem, pojawiły się charakterystyczne okna wystawowe, za którymi bardzo kuso odziane panie prezentowały swoje wdzięki wabiąc klientów. Odnosiłem wrażenie, że większe zainteresowanie poświęcali im… turyści pozdrawiając zazwyczaj bardzo głośno i ze śmiechem. Tu i ówdzie mozna było jednak zauważyć nerwowo negocjującego przez szybę potencjalnego nabywcę oferowanych usług.
Wkrótce tłum zaczął rzednąć co oznaczało, że znaleźliśmy się na peryferiach owej enklawy rozpusty. Zobaczyliśmy już co trzeba, więc moglismy spokojnie wrócić do auta, a nim wreszcie pojechać do hotelu. Na miejsce naszego noclegu dotarliśmy juz grubo po dwudziestej drugiej.
Rano przywitała nas piękna, słoneczna pogoda. Zebraliśmy się sprawnie na śniadanie, a zaraz potem wymeldowalismy się z hotelu i pojechaliśmy do Rijksmuseum. Po drodze na parking ujrzelismy wielka kolejkę przed Muzeum van Gogha i błogosławiliśmy naszą wczorajszą decyzję, by nie odkładać wizyty na dzień następny.
Niestety, gdy doszliśmy do alejki prowadzącej do Rijksmuseum, miny nam zrzedły. Kolejka była jeszcze większa.
Muzeum to jest dla Holendrów tym, czym dla nas Wawel, albo dla Francuzów Luwr. Ja liczyłem, ze obejrzymy z Pauliną płótna Rembrandta oraz otwartą niedawno czasową ekspozycję dzieł Vermeera. Jakież to by było wspaniałe uzupełnienie niedawnej wizyty w Delfach! Nie moglismy sobie pozwolić na tak długie stanie w ogonku. Limitowała nas konieczność przyjazdu na czas na lotnisko. Dziś, gdy piszę te słowa, jestem już mądrzejszy o uzyskane z internetu informacje, że bilet do Rijksmuseum można kupić przez internet, wydrukowac w domu i w ten sposób ominąć kolejkę. Wtedy jednak o tym nie wiedziałem. Jeszcze jeden przykład na to, jak ważne jest przygotowanie każdej wycieczki pod względem logistycznym.
Nie mogąc dostać się do tej świątyni sztuki, wybraliśmy wizytę w… browarze Heinekena. Znajdował się on stosunkowo blisko Rijksmuseum, a przeciez jest także ikoną Holandii.
Obecnie piwo na wielką skalę produkuje się już w nowoczesnych wytwórniach na terenach przemysłowych, ale tę fabrykę w centrum miasta pozostawiono w celach muzealnych i… reklamowych. Trudno bowiem nie oprzec się chęci skosztowania Heinekena właśnie po zaliczeniu doskonale przygotowanej ścieżki dydaktycznej.
Stare, secesyjne wnętrza zawierające muzelane elementy linii produkcyjnych ogląda się z dużą przyjemnością.
Po drodze poznaje się historie firmy i m.in. tajemnicę czerwonej gwiazdy jako elementu logo słynnego piwa.
Cztery z jej pięciu ramion symbolizować miało ziemię, ogień, powietrze i wodę. Piąte zaś magię.
Wędrówka po browarze wyraźnie stawała się podróżą w nowoczesność. Mozna było podziwiać całkowicie zautomatyzowaną rozlewnię, a wcześniej w specjalnym symulatorze odbyć podróż wzdłuż całej linii produkcyjnej od fermentacji po otwarcie butelki w jakims pubie. Zwiedzający, dla których opracowano ową magiczną podróż wystepują w jej trakcie w charakterze… piwa. Nie dowiedziałem się podczas tej prezentacji zbyt wielu technicznych szczegółów, lecz przyznac muszę, że jako wycieczka rodem z lunaparku przygotowana jest dobrze. Mi najbradziej podobał się pobyt… w kadzi
Po takiej podróży należy spróbować finalnego produktu.
Jest to atrakcja wliczona w cenę, podobnie jak degustacja w pubie przy wyjściu z muzeum. Za pięć euro można za to zamówić sobie (odbieraną przy wyjściu) butelkę piwa opisaną na firmowej naklejce dowolnym imieniem i nazwiskiem.
Po wyjściu z browaru mielismy jeszcze trochę czasu na krótki spacer nad kanałami, wizytę w chińskiej świątyni w Chinatown, a potem pojechalismy na lotnisko. Nasz samolot odlatywał o 17:10.
Szczecin, 21.03.2009; 23:30 LT