ADRENALINA OPADA

Uff, kończy się grudzień. Miesiąc jakby wyjęty z życia. Wyjazdy do Goeteborga, Manili, okołopogrzebowe kursowanie pomiędzy Gdańskiem a Szczecinem, a w końcu święta. Przeleciało nie wiadomo kiedy i wszystko na speedzie z przeważnie minimalną ilością snu. Paradoksalnie najbardziej wysypiałem się w… samolocie. Blisko jedenaście godzin przymusowego siedzenia w fotelu podczas lotu na Daleki Wschód i z powrotem to była okazja do spokojnego zamknięcia oczu i „odlotu” bez nerwowego wyczekiwania odgłosu budzika.

Podczas pobytu Mirka w szpitalu odwiedzałem go prawie w każdy weekend. Zastanawiałem się, czy z Manili wracać prosto do Gdańska czy też może zahaczyć via Berlin o Szczecin? Jakże się cieszę, że zdecydowałem się na to drugie! Nie dość, że trudno byłoby mi pogodzić się z myślą, że dla własnej wygody straciłem ostatnią możliwość spotkania, to na dodatek w ową sobotę 17 grudnia mieliśmy najlepszy kontakt podczas całej jego choroby. To wtedy, a nie nazajutrz pożegnalismy się tak naprawdę.

Wróciłem do domu w niedzielę około północy. Następnego dnia po południu przyszła ta fatalna wiadomość. Organizację pogrzebu wziąłem na siebie, bo przeciez nie mogłem zostawić tacie, 82-letniemu staruszkowi. Nawet nie miałem jeszcze rozpakowanej walizki z Manili. Szybkie domykanie najpilniejszych spraw pracowych. Zamknąłem biuro o dwudziestej drugiej. Smutna, krótka celebracja imienin z Moim Aniołem i Pauliną. Nie tak miały wyglądać. O czwartej rano pobudka by zdążyć na pociąg. Przydałby się samochód do załatwiania wszystkiego, ale nie chciałem ryzykować jazdy na skraju wytrzymałości.

Wypożyczyłem samochód przy dworcu w Szczecinie i to był strzał w dziesiątkę. Fiat punto dał mi niezbędną mobilność by dopiąć wszystko w nieco ponad dobę. Zacząłem we wtorek w południe, a o szesnastej w środę musiałem być gotowy do powrotu do Gdańska. Kilka momentów podniosło mi poziom adrenaliny dość znacznie. Czas gonił, a tymczasem w szpitalu szukaliśmy dowodu osobistego, który powinien być, bo dane z niego widniały w spzitalnych kartotekach, ale nie udawało się go odnaleźć. W końcu kolejne desperackie przeszukanie rzeczy osobistych przyniosło sukces. Całe szczęście, bo bez dowodu osobistego trudno wystawić akt zgonu, a przynajmniej nie da się tego załatwić w miarę szybko.

Zakład pogrzebowy. Niby wszystko rutynowo, ale chcemy inne niż z rozdzielnika miejsce. Niedlaeko grobu mamy kilka miesięcy temu kogoś ekshumowano. Miejsce na grób stoi puste. Nawet wiosną żartowaliśmy, że trzeba się spieszyć, by ktoś nie zajął wygodnej dla nas lokalizacji. Duża, sprawcza okazała się moc czarnego humoru. Załatwienie znów jednak nie takie proste. Trzeba wystąpic do administracji cmentarza. Robi się późne popołudnie i tylko patrzeć jak zacznie zapadać zmierzch. Nie da się sprawdzić miejsca z księgami wcześniej niż nazajutrz rano. Długo proszę odpowiedzialnego za ową procedurę pana, by zgodził się przeprowadzić tę procedurę przed samym końcem jeo dnia pracy. W końcu się zgadza i w zapadającej szarówce udaje się odfajkowac kolejny pukt na liście. Można wrócić do zakładu pogrzebowego i spokojniej omawiać przygotowania. Jednym z głównych punktów jest… ubranie. Tusza Mirka sprawiła, że jego granitur wiszący w szafe był za mały. Zakład pogrzebowy organizował jednak także ubrania więc problem z głowy. Trzeba tylko zdjąć aktualne wymiary ciała, ale minęła szesnasta i nie ma już dostępu do szpitalnego prosektorium. Sprawdzą rano.

Kwiaty. Najprostsza, a zarazem najtrudniejsza czynność. Przekonałem się o tym podczas przygotowań do pogrzebu mamy i tak było również teraz. Wszystko jest dobrze do momentu konieczności podyktowania napisu na szarfie. To taki moment kiedydo człowieka dociera z całą mocą świadomość, że to naprawdę ostatnie pożegnanie i słowa przed ostatnią drogą. Głos mi więźnie w gardle i wymiękam za każdym razem nie będąc w stanie podyktować tekstu spokojnie. Dziwne, bo w chwilę potem, gdy przecodzimy do technicznych szczegółów wieńca, godziny dostarczenia do kaplicy, rachunku i.t.p. wszystko znów wraca do normy i rozmawiam normalnie.

Następnego dnia od rana dalsze sprawy. Nekrolog w gazecie. Niby jest internet, ale wysłany w nocy e-mail z prośbą o potwierdzenie przyjecia zlecenia rano dziwnie długo poozostaje bez odpowiedzi. Jadę do redakciji.

– Ten adres nie działa. Aktualny jest inny.

Ups! Dobrze, że sprawdziłem. Piszę treść jeszcze raz. Wyciągam kartę kredytową aby zapłacić.

– Zapłaty kartą nie przyjmujemy.

– A gdzie jest najbliższy bankomat?

– Przy Bramie Portowej.

Kurczę, tam i z powroitem to minimum kilkanaście minut, a pewnie więcej. Czas goni.

– Nie da się inaczej? Choćby przelewem? Nie mam czasu na bieganie po bankomatach.

– Przelewem można, ale musimy mieć potwierdzenie do czternastej. Jeśli nie będzie, w jutrzejszym numerze się nie ukaże.

– Zrobię przelew i doślę wydruk do czternastej.

Będę musiał pamiętać.

Biuro parafialne. Wszystko dobrze do momentu pytania o akt zgonu.

– Jeszcze nie mam. Mam tylko kartę ze szpitala, a akt zgonu będzie około czternastej.

– Bez aktu zgodu nie możemy podjąc się organizacji pogrzebu.

– Ale ja doniosę później. A jak nie ja to ktoś inny.

– Wszyscy tak mówią, a potem nie donoszą.

– Ale biuro parafialne będzie ponownie otwarte o szesnastej gdy ja już będę musiał wyjeżdżać! Nie dam rady tego załatwić!

– Niestety, bez aktu zgonu nie da rady.

Cały grafilk mi sie wali. Pozostaje albo próbować w innym kościele, albo zmienić plany. Westchnąłem ciężko.

– Trudno. W takim razie nie dam rady zorganizować pogrzebu jak chciałem.

Wstaję, żegnam się  i zbieram się do wyjścia. W pani za biurkiem coś pękło.

– Niech pan zaczeka! Na pewno pan przyniesie?

– Na pewno! Nie rzucam słów na wiatr.

– Tu jest numer telefonu. Proszę się ze mną skontaktowac jak pan otzyma akt zgonu.

Uff! Dopinamy sprawę mszy i pogrzebu.

Jeszcze stypa, jeszcze przelew za nekrolog, wywieszenie klepsydry na drzwiach klatki schodowej i chyba już wszystko.

Telefon.

– Niestety po sprawdzeniu obwodu w pasie pana brata okazało się, że nie mamy tak dużego rozmiaru garnituru. Musi pan znaleźć sam i dostarczyć jeszcze dziś jeśli mamy zdążyć na piątek.

Spoglądam na zegarek. Wpół do drugiej. Robi mi się gorąco. Zaczynam szukać w internecie. Salony z odzieżą żałobną. W międzyczasie przychodzi sms od Mojego Anioła: „Co u Ciebie?”. Odpowiadam, że źle, że nie mam ubrania dla Mirka i tylko trochę ponad dwie godziny na zorganizowanie go. Nie upłynęło pięć minut gdy otrzymałem od niej sms z kilkoma numerami telefonów i adresami. Próbuję pierwszy z nich:

– Czy to salon z odzieżą dla nieboszczyków?

– Słucham? – Pani nie kryła zaskoczenia.

– Dostałem numer telefonu do Państwa – zacząłem tłumaczyć skonfudowany.

– To jest sklep z odzieżą dla puszystych.

– Tak? To bardzo dobrze! Mi właśnie o taką chodzi, tyle, że do trumny.

Pani była już spokojniejsza i wysłuchała czego konkretnie potrzebuję. Pierwszy strzał i trafiony! Mają taki garnitur! Wsiadam w samochód i jadę do ich sklepu. Stamtąd prosto do zakładu pogrzebowego, a potem oddać samochód i na dworzec. Pociąg do Gdańska.

Znów około północy w domu. Budzik na szóstą, żeby być wczesniej w pracy. Muszę, bo trzeba ludziom wypłacić pensje przed świętami, zaaprobować rachunki do wypłaty knotrahentom. Każdy podkreśla, że zależy mu na pieniądzach jeszcze przed końcem roku. Co za dzień! Jakiś szalony wyścig kolejnych spraw. Dziś wieczorem, o dwudziestej ruszamy do Szczecina. Samochodem, bo inaczej się nie da. Pociągi nie pasują.  Jadę z Aniołem i Pauliną. Umawiamy się z Pauliną na dwudziestą, ale z biura wychodzimy dopiero o osiemnatsej trzyzieści. Jeszcze trzeba odebrać zamówione  uszka,i pierogii rybę  na wigilię.  Chociaż tyle, bo nawet na kupno i ubranie choinki nie strczyło już czasu. Zresztą nie chciało się myśleć o choince w tych okolicznościach.

– Będziemy o dwudziestej pierwszej – mówię przez telefon do Pauliny bo dopiero o wpół do ósmej docieram doi domu aby się spakować. Myję się szybko, wrzucam kilka zmian bielizny, t-shirtów i koszul oraz garnitur, dopinam walizkę i wyjeżdżam po Aniola, ale już minęło wpół do dziewiątej. Wszystko trwa, a zegar przyspieszył jak oszalały. Minuty mijają  jak sekundy.

– Będziemy około dwiudziestej drugiej – mówię do Pauliny dzwoniąc kolejny raz.

Udało się trochę wcześniej. Wyruszamy z Gdyni o 21:50. Zmęczenie jednak daje się we znaki zaraz za Lęborkiem. Zwlaniam znacznie i musze raz po raz zatrzymywac się, żeby chwilę odpocząć i nie zasnąć. W końcu moje pasażerki twardo każą mi się zdrzemnąć chociaż z pół godziny, bo pięciominutowe przystanki pomagają na krótko. To rzeczywiście pomaga, ale na koniec i tak oddaję kierownicę w ręce Anioła. Ona dowozi nas do Szczecina. Dochodzi piąta rano gdy docieramy do hotelu. Żeby zdążyć na dziewiątą na mszę i przygotować się do pogrzebu, musimy wstać o siódmej. Krótka drzemka w hotelowym łóżku i męki wstawania gdy zadzwonił budzik. Do kościoła docieramy równo z początkiem mszy.

Później pogrzeb. Przewijają się ludzie, ktorzy przyszli pożegnać brata, Wciąż kogoś witam, z kims zamieniam parę słów, rozpoznaję kogoś nie widzianego od lat, kogoś nie rozpoznaję w ogóle. Najbardziej wzruszyłem się gdy spostrzegłem kolegów z podwórka, gdzie spędzilismy najwcześniejsze lata naszego życia. Czym było dla dzieciaków podwórko? Tym, czym był plac dla „Chłopców z Placu Broni” Ferenca Molnara. Na tym podwórku kopaliśmy piłkę, jeździlismy rowerami, graliśmy w kapsle. Na zewnątrz, w parku, urządzalismy podchody i toczyliśmy bójki z chłopakami z sąsiednich podwórek. Kilkuletnie dzieciaki. Wyprowadziliśmy się stamtąd ponad czterdzieści lat temu.Teraz w poważnym wieku Michał i Gienek stali przed bramą kaplicy by pożegnać Mirka.

–  Chcieliśmy skontaktować się z Tomkiem, ale nie znaliśmy jego numeru telefonu – powiedzieli jakby usprawiedliwiajac się, że brakuje jeszcze kogoś z naszej paczki.

Pogoda przystosowuje się do nastroju. Ceremonia nad grobem odbywa się w deszczu.  Te przewijające się osoby i ten deszcz zapamiętam najbardziej.

Wieczorem zasypiam nawet nie wiem kiedy. Budzika nie nastawiamy. Trzeba odespać, odpocząć. Wychodzimy dopiero na wigilię, którą urządza nasza ciocia.

Święta toczą się wokół Mirka. Niemal każdy temat rozmowy prędzej czy później wraca ku jego osobie. Pierwszy dzień świąt spędzamy u taty. O siedemnastej wyjeżdżamy, ale jeszcze zatrzymujemy się na cmentarzu. Znów pada deszcz. Kwiaty wyglądają tak świeżo z kroplami deszczu niczym rosa na płatkach lśniącymi w świetle latarki i zniczy. To wszystko takie świeże jeszcze jak te kwiaty. Jakiś nierealny wydaje się ten grób. Potrzeba będzie czasu by się oswoić.



Jedziemy. Mamy zamówiony nocleg w Człuchowie. Tam się zdrzemiemy, by w drugi dzień świąt spokojnie wrócić do domu, I chyba dopiero wtedy, po powrocie adrenalina odpuszcza zupełnie. Całe napięcie ostatnich dni znika, a pojawia się zmęczenie. Wydaje mi się, że gdybym mógł, spałbym pewnie choćby i dobę. Czas już jednak do pracy. 27 grudnia, w radiu mówią, że żal, że już po świętach. Nie chce mi się nad tym zastanawiać. Najdziwniejsze, że w niedzielę będzie już rok 2012.

Gdańsk 28.12.2011; 01:10 LT

Komentarze