Zostawiwszy samochód w bezpiecznym miejscu mogliśmy pójść w kierunku charakterystycznego szybu windy. Po drodze mogliśmy jeszcze raz, spokojnie, przyjrzeć się skalistemu klifowi, w całości przykrytemu wzniesionymi tam budynkami. Uroda tych starych broniła się pomimo liszajów na tynkach. Te z drugiej połowy dwudziestego wieku bardziej straszyły niż zdobiły.
Wjechaliśmy na górę. Po drodze na Pelourinho wstąpiliśmy do niewielkiego muzeum poświęconego strojom z regionu Bahia. Zlokalizowane jest ono tuż obok pomnika poświęconego niewolnikom. Nawiązuje więc do tematyki tego miejsca. Stroje bahiana mają bowiem swoje korzenie po drugiej stronie Atlantyku, w Afryce. Oczywiście w Brazylii przeszły pewną ewolucję, ale kolory i charakterystyczne nakrycia głowy są jakby żywcem przeniesione z Czarnego Lądu.
Mówi się, że stan Bahia to jedno z nielicznych miejsc na wybrzeżu, gdzie jeszcze można zobaczyć „prawdziwą” Brazylię. Ci, którzy tak twierdzą, mają na myśli między innymi właśnie owe stroje. Oglądaliśmy je w muzeum…
…by chwilę później zauważyć wprost na ulicy. I nie było to wyłącznie spowodowane karnawałową gorączką. Bahianas, czyli kobiety tak ubrane można spotkać na ulicach również i w zwykłe dni.
A propos karnawału… Wyraźnie wyczuwało się narastającą atmosferę finałowego szaleństwa. Po placu kręciło się znacznie więcej turystów niż w poprzednie dni, a co jakiś czas pojawiały się barwne korowody.
I znów pojawiły się inspiracje stylem bahiana.
Co tam ubrania. Znacznie atrakcyjniej prezentowały się tancerki przystrojone głównie w pióra.
A potem nadjechał samochód, z którego pozdrawiała zebranych jakaś miejscowa królowa karnawału. Wszyscy byli wyraźnie podekscytowani na jej widok, a niektórzy nawet podawali jej telefony by tym sprzętem zrobiła sobie selfie. To chyba taka nowa moda zamiast autografów.
Było dopiero popołudnie. Impreza się rozkręcała, lecz my musieliśmy już wracać. Po drodze na parking zabraliśmy z pralni nasze rzeczy i potem ruszyliśmy już w stronę lotniska. Pomyślałem, że rozsądniej będzie ominąć zatłoczone centrum i pierwszy fragment trasy pokonać ulicą wzdłuż wybrzeża. Była to atrakcyjna droga, ponieważ już na samym początku wiodła piękną promenadą nieopodal Farol da Barra, przylądka z latarnią stanowiącego symboliczną granicę pomiędzy Zatoką Wszystkich Świętych a otwartym oceanem.
Miłe złego początki… Chwilę później utknęliśmy w ogromnym korku. Okazało się, że właśnie tutaj odbywać się miały główne karnawałowe imprezy. Zewsząd ściągali ludzie. Część ulic była wyłączona z ruchu, a te przejezdne były poważnie zwężone za sprawą licznych stoisk z przekąskami i gadżetami. Zaczynałem rozumieć tę studentkę z promu, która twierdziła, że ucieka przed karnawałem. Szczęśliwie zrobiliśmy sobie dużą rezerwę czasową na dotarcie do lotniska, lecz i ta topniała znacząco. Zaczynałem się niepokoić. Szczęśliwie, kiedy odbiliśmy nieco dalej od wybrzeża, tłok zelżał i dalej jechaliśmy już w miarę normalnie.
Tuż przed lotniskiem trzeba było uzupełnić benzynę. Co ja piszę! Jaką benzynę? Etanol! Jeździliśmy bowiem na popularnym w Brazylii spirytusie!
Alkohol jest tańszy od benzyny. Za jeden litry płaciliśmy równowartość nieco ponad trzech złotych.
Napełniwszy bak, mogliśmy zwrócić samochód. A potem znów przyjemny samolot linii Azul i późnym wieczorem wylądowaliśmy z powrotem w Recife.
Tym razem wypożyczenie samochodu trwało bardzo długo, bowiem rezerwację robiliśmy on-line dopiero na lotnisku w Salvadorze, a było to już zbyt późno by przeszła. Zanim przyczyna się wyjaśniła trwały niekończące się rozmowy z centralą. Zapewne udałoby się wcześniej gdyby Brazylijczycy trochę lepiej mówili po angielsku. Przy okazji jednak doświadczyliśmy wykorzystania nowych technologii. To, czego personel nie był w stanie powiedzieć po angielsku, wpisywał w swoim języku do translatora w swoim telefonie komórkowym, po czym pokazywał nam tekst przetłumaczony na… polski. Jeszcze kilka lat temu byłoby to nie do pomyślenia.
Była już głęboka noc, kiedy dotarliśmy do hotelu. Gdy się obudziliśmy, przywitał nas znów znajomy widok.
Trudno było oprzeć się plażowaniu przy takiej grze tropikalnych barw, żółci, błękitu, zieleni oraz turkusu. A kiedy mieliśmy już dość (na co w tym upale nie trzeba było długo czekać), pojechaliśmy w kierunku Olindy – przystanku na drodze do wyspy Itamaraca.
Olinda jest jednym z najstarszych i zarazem najlepiej zachowanych miast Brazylii. Chociaż jej historia sięga pierwszej połowy XVI wieku, czasów gdy nasz kraj wkraczał w złoty wiek między innymi za sprawą Unii Lubelskiej. I kiedy król Zygmunt III Waza przenosił stolicę z Krakowa do Warszawy, swoje lata świetności przeżywała także Olinda. I nie przeszkodziło jej, że przez jakiś czas okupowali te ziemie Holendrzy. Pomimo, że większość zachowanej zabudowy tego miasta pochodzi z czasów późniejszych, bo XVIII wieku, jej wartość i tak jest na tyle duża, że trafiła na Listę Światowego Dziedzictwa Ludzkości UNESCO.
Wystarczy wjechać na wzgórze, na którym założono to miasto (Portugalczycy wybierali wzniesienia ze względów strategicznych – wygodna obrona, jak i epidemiologicznych – łatwość odprowadzania ścieków) by zachwycić się widokami nawet bez oglądania się na architekturę. W świetle zniżającego się coraz bardziej słońca, na południu wyrastały ponad linię widnokręgu liczne wieżowce. A pomiędzy linią raf a wybrzeżem rozłożył się port Recife. Recife w portugalskim języku znaczy właśnie „rafa”.
Stare miejscowości, albo dzielnice, niegdyś zapomniane z czasem stają się nagle mekką artystów i zaczynają swoje drugie życie, nową świetność. Tak jest chociażby z naszym krakowskim Kazimierzem, tak żyje La Boca w Buenos Aires, odrodziło się Pelourinho w Salvadorze i ta sama siła tchnęła nowe wartości w życie Olindy. To miasto słynie zresztą także jako przeciwwaga dla rozdętych to granic możliwości i komercji karnawałów w Salvadorze i Rio de Janeiro. Karnawał w Olindzie to nie ogromne tłumy, nie potężne sceny i wędrujące gigantyczne platformy, lecz spontaniczna zabawa na ulicach, gdzie w rozsianych zaułkach prezentują się rozmaite zespoły, a często nawet pojedynczy artyści. Zaczynał się weekend i czuło się narastającą gorączkę zabawy. Szczyt opanowały liczne stoiska z przekąskami i rękodziełem. Minęło już sporo czasu od śniadania, więc z przyjemnością zatrzymaliśmy się na tapiokę z krewetkami, która po kilku minutach dochodziła na rozżarzonych węglach.
Potem wzdłuż udekorowanej uliczki ruszyliśmy w dół spotykając po drodze karnawałowych przebierańców.
Uliczki pełne byłe niewysokich, kolorowych domków. Na placach zaś usadowiły się liczne kościoły. Wszystko oczywiście w charakterystycznym kolonialnym, albo postkolonialnym stylu.
Dobiegające z daleka rytmy bębnów przywiodły nas na inny plac, gdzie przy owej szaleńczej muzyce oddawała się ekstatycznym tańcom grupa młodziutkich tancerek.
Najmłodsi, którzy na swoje oficjalne, publiczne popisy pewnie musieli jeszcze trochę zaczekać, byli nie mniej widoczni oddając się jeszcze na swój sposób spontanicznej zabawie stanowiącej tło dla aktualnie odbywającego się pokazu.
Nie zabawiliśmy tam długo, ponieważ gdzieś z dołu dochodziła inna muzyka. Poszliśmy w tamtym kierunku i napotkaliśmy zdążający z przeciwka korowód.
Saksofoniści, trębacze, bębniarze, kukły, tancerze i wreszcie zamykający pochód zwyczajni przechodnie minęli nas, a my ruszyliśmy dalej. Zapadał zmierzch. Musieliśmy powoli myśleć o opuszczeniu tego miasta, ponieważ czekała nas jeszcze jazda na wyspę Itamaraca, gdzie nieopodal Fort Orange mieliśmy spędzić noc przed celem naszej jutrzejszej podróży – niewielkiej wysepki Coroa do Aviao.
Poszliśmy więc przed siebie wąskimi uliczkami sycąc oczy bajecznie kolorowymi domkami, szczególnie efektownie prezentującymi się właśnie teraz, w świetle ulicznych latarń, przy coraz bardziej granatowym niebie.
Kościoły na czas karnawałowego szaleństwa odseparowano od ulic specjalnymi ogrodzeniami.
Szkoda było wyjeżdżać z miasta, gdzie zabawa dopiero się rozkręcała, lecz czekała nas jeszcze nocna jazda. I dobrze, że wyjechaliśmy wczesnym wieczorem, ponieważ nie obyło się bez błądzenia pomimo GPS w telefonie. Oznakowanie dróg w Brazylii budzi bowiem sporo do życzenia. Co z tego, że elektroniczna mapa wskazywała zjazd z autostrady kiedy w ciemnościach nie było go widać.
– Trzeba było tam skręcić!
– Tam nic nie było. Tylko jakiś wjazd na podwórko
– Musiało być to, bo nic innego nie ma.
Takie mniej więcej dialogi toczyliśmy. Zawracamy i jedziemy ostrożniej. To, co wziąłem za wjazd na podwórko było rzeczywiście zjazdem z owej drogi ekspresowej. Co z tego, że bez żadnego drogowskazu i co z tego, że dochodzące do owej ekspresówki pod kątem prostym, pomiędzy budynkami stojącymi tuż obok. Wjechaliśmy tam i okazało się, że to była dobra decyzja. Wąską szosą, na której z ogromnym trudem minęłyby się dwa samochody dotraliśmy do nieco szerszej, główniejszej drogi, która przez miejscowość Itapissuma doprowadziła nas na wyspę Itamarica. I znów GPS okazał się nieoceniony, bowiem drogowskazów było jak na lekarstwo. Dotarliśmy do południowego krańca wyspy i naszego hotelu. Zmęczeni licznymi wrażeniami myśleliśmy przede wszystkim o śnie. W ciemnościach widać było tylko budynek hotelu, a na spacery dalej nie mieliśmy ochoty. Nie wiedzieliśmy na ile bezpieczna była to okolica. Nie zdawaliśmy więc sobie sprawy z urody tego miejsca, które w pełnej krasie miało zaprezentować się dopiero nazajutrz,
Gdańsk, 17.03.2016; 23:45 LT