Wstaliśmy rano, lecz nie aż tak wcześnie, żeby oglądać na górze wschód słońca. Spokojnie zjedliśmy śniadanie, oddaliśmy plecaki do przechowalni hotelu i wyruszylismy na przystanek autobusowy. Przejazd w obie strony piekielnie stromymi serpentynami kosztuje 18,50 USD.
Szutrowa nawierzchnia serpentyn z piekielnie stromymi zakrętami wymaga od kierowców opanowania i precyzji, zwłaszcza kiedy autobusy mijają się. Ci jednak wydają się nie przejmować. Pokonują tę trasę z kilkanaście razy dziennie, więc przywykli.
Dojechaliśmy na górę. Sprawdzanie biletów, omówienie zasad zwiedzania z przewodnikiem i ruszamy… w górę. Chociaż miasto wydaje się leżeć w zasięgu ręki, my wędrujemy ścieżką poprzez dżunglę, aby wkroczyć na jego teren od strony, z której prowadziła z gór Ścieżka Inków. Ach te chmury wznoszące się znad doliny Vilcanoty ku błękitnemu niebu!
Owo wejście do miasta przy t.zw. domku strażnika to punkt, z którego chyba najczęściej fotografuje się Machu Picchu. Poniższy widoczek znajduje się niemal na każdej widokówce z tego regionu.
Rzeka Vilcanota wije się około czterystu metrów poniżej miasta. W wąskiej dolinie. Tam w wąwozie, za górami znajdującymi się na pierwszym planie leży Aquas Callentes, gdzie nocowaliśmy.
Ruszyliśmy dalej, ku uliczkom.
Inkaskie domy miały na ogół dachy kryte strzechą. Dlatego do dziś zachowały się jedynie kamienne mury bez dachów.
Zachowałoby się więcej gdyby nie „odkrywcy”, którzy doszczętnie splądrowali miasto. Amerykanin Hiram Bingham, który nieco ponad sto lat temu ujrzał położone w górach porośnięte dżunglą ruiny, wywiózł w niejasnych okolicznościach do USA, wszystkie znalezione eksponaty. Peru z jego znalezisk nie otrzymało dosłownie nic. Bingham odkrył prawdopodobnie to miejsce jedynie dla zachodniej cywilizacji białego człowieka. Miejscowi Indianie przekazywali sobie bowiem informacje o jego istnieniu przez całe pokolenia.
Początkowo, po zajęciu Cusco przez oddziały Pizarra i podczas pierwszego powstania Inków, Machu Picchu podobnie jak Ollantaytambo było jednym z miast niepodległego, powstańczego państwa. Po upadku Vilcabamby ludność Machu Picchu przeniosła się prawdopodobnie głębiej w dżunglę, chociaż rzekomo istnieją dowody na zamieszkiwanie tutaj ludzi nawet jeszcze w XVIII wieku. Teoretycznie jest to możliwe biorąc pod uwagę fakt, że z doliny rzeki miejsce nie było widoczne. Do tego stopnia, że pomimo dzierżawienia tutejszych terenów przez zakon Augustynów w XVII wieku, żaden z mnichów nie odkrył ruin. Jak jednak odnaleźć miasto, które leży w górach otoczone ogromnymi przepaściami z trzech stron? Tylko od południowej strony docierała tam z górskiego grzbietu „ścieżka Inków”
W Machu Piccchu trudno liczyć na samotność. Liczba osób codziennie odwiedzających ruiny dochodziła do kilku tysięcy. I chociaż obecnie próbuje się ją ograniczać (skrajne propozycje mówią o planach ograniczenia nawet do 500 osób dziennie), to jednak wciąż trzeba tak planować trasę, by w miarę możliwości unikać największych tłumów. Po południu udało nam się odseparować od zwiedzających niemal zupełnie, ale na początku liczne towarzystwo było raczej nie do uniknięcia.
Wybudowanie takiego miasta, nawet położonego pośród skał wymaga znacznej ilości budulca. Ponoć kamienne bloki pozyskiwano z granitowych bloków sterczących na stoku nieopodal Domu Strażnika.
Nad przepascią po zachoidniej stronie ulokowała się m.in. t.zw. Świątynia Główna. Co od razu rzuca się w oczy, to podobna jak w Cusco konstrukcja ze ściśle przylegających do siebie, wypolerowanych bloków kamiennych. Fragment ściany osunął się wskutek trzęsienia ziemi. Swoją drogą warto zwrócić uwagę, że inkaskie budowle w Cusco niejedno trzęsienie ziemi przetrwały, podczas gdy wznoszone na ich fundamentach domy kolonizatorów nie raz kataklizm równał z ziemią.
Proszę zwrócić uwagę na otwory w ścianach Świątyni Głównej. Mają kształt trapezów. Może to się wydać nieprawdopodobne, ale Inkowie ponoć nie znali koła, a więc także i łuków. Dlatego zamiast łuków stosowali trapezy. Każde okno albo brama wejsciowa ma taki własnie kształt.
Jeśli już o oknach mowa, to obok Świątyni Głównej położona jest Świątynia Trzech Okien, widoczna na fotografii poniżej.
Prawdopodobnie (jeśli chodzi o Machu Picchu to niemal wszystko jest „prawdopodobne”, niepotwierdzone do końca efekty dedukcji archeologów) była to świątynia z której prowadzono obserwacje astronomiczne, ze szczególnym uwzględnieniem drogi słońca po nieboskłonie. Mając naprzeciwko strzeliste turnie andyjskich szczytów, łatwo było określać pozycje wschodzącego słońca. Wraz ze zmianą położenia ziemi, zmieniała się pozorna droga słońca na niebie. Miejsce, znad którego codziennie wschodziło, przesuwało się stopniowo znad jednego szczytu ku kolejnemu. Kapłan obserwujący systematycznie to przez okna był w pewnym sensie strażnikiem kalendarza. On decydował na przykład o porach siewu i zbiorów.
Na północno-zachodnim skraju miasta, na wzniesieniu górującym nad resztą zabudowań oraz nad skrajem przepaści opadającej kilkaset metrów ku bystrzom Vilcanoty znajduje się Intiwatana, czyli w koślawym tłumaczeniu na nasz język – „miejsce przywiązania słońca”. To ciekawy, granitowy monolit, wyrzeźbiony w ten sposób, że przypomina nieco nasz zegar słoneczny.
Ten swoisty instrument pomiarowy i niby-ołtarz zarazem służył do pomiarów położenia słońca na niebie, a szczególnie jego największej wysokości nad horyzontem każdego dnia. Możemy sobie wyobrazić niepokój ludzi obserwujących systematycznie „przytapianie” naszej najbliższej gwiazdy, która w miarę zbliżania się zimy na coraz krócej pojawiała się na niebie i na ocraz niższą wysokość się wznosiła. Niby każdego roku pojawiał się ten sam cykl, ale jeśli Słońce było Bogiem, wszystko zależało wyłącznie od jego kaprysu. Dlatego w dzień zimowego przesilenia rozpoczynały się intensywne modlitwy o powstrzymanie „ucieczki”, a kapłani symbolicznie przywiązywali do Intiwatany przynoszoną tu na tę okoliczność złotą tarczę słońca. Słońce zatrzymywało się i wkrótce rozpoczynało swoją wędrówkę z powrotem. Dnia zaczynało przybywać.
Wszystko to miało żywotne znaczenie dla tej społeczności. Słońce zapewniało odpowiednią wegetację roślin, a ta oddalała widmo głodu. Uprawiać rolę na tak piekielnie stromych stokach jest wyzwaniem także i dziś. Na zboczach wąwozu Colca miejscowa ludność do dziś używa tarasów wybudowanych jeszcze przez Inków. Podobnych mnóstwo jest i w Machu Picchu. Już sama ich budowa musiała być niezwykle niebezpieczna, a uprawa żmudna.
Przewodnik pożegnał nas przy drodze na Wayna Picchu (to ten wysoki, stromy szczyt zamykający miasto od północy, widoczny niemal na wszystkich widokówkach). Nie wchodziliśmy nań, lecz zeszliśmy niżej, w uliczki miasta…
Było już wczesne popołudnie. Ci, którzy przyjechali do Machu Picchu rano, zaczęli już opuszczać miasto. Zeszliśmy jeszcze niżej ku przepaściom na wschodnim krańcu miasta. Tam ludzi już prawie nie było. Na jednym z ostatnich tarasów zrobiliśmy więc sobie mały popas. Miło było poleżeć na trawie, obserwować góry i mieć niemal pod stopami, hen daleko w dole brunatną, spienioną Vilcanotę.
Przyglądaliśmy się też autobusom kursującym cierpliwie jak mrówki po serpentynach drogi prowadzącej z doliny do Machu Picchu.
Po odpoczynku kontynuowaliśmy zwiedzanie. Na początek Świątynia Kondora. Swą nazwę zawdzięcza od budowli stworzonej na skale przypominającej kondora z rozpostartymi skrzydłami. Jest to naturalna formacja skalna, częściowo obrobiona przez Inków.
Im później tym pogoda bardziej się pogarszała. Zginęły poranne obłoczki na błękitnym niebie. Ów błękit całkowicie zakryły coraz cięższe chmury, przybierające charakterystyczną, ołowianą barwę zwiastjącą rychły deszcz. Liczyliśmy, że uda nam się zaliczyć w miarę wszystko zanim rozpocznie się ulewa.
Tymczasem natrafiliśmy na system poprowadzonych pomiędzy budowlami kanałów doprowadzających bieżącą wodę do łaźni.
Łaźnie zapewniały minimum intymności i nawet jak na dzisiejsze czasy dawałyby pewien drobny komfort.
Nad łaźniami wznosi się Świątynia Słońca.
W jej dolnej części znajduje się skalna nisza a wyszlifowanym głazem w formie stopni. Na pierwszym planie widać ich więcej, a w głębi są tylko trzy. Symbolizują one trzy poziomy życia: podziemne, którego symbolem jest także wąż, powierzchnię ziemi (człowiek) oraz powietrze (kondor).
Ponoć w tej niszy miały spoczywać mumie inkaskich królów, albo przynajmniej bardzo wysoko postawionych obywateli. Oczywiście wszystko wywiezione przez Binghama…
I kolejne uliczki, kolejne zaułki oraz bramy…
Kiedy zbliżamy się do bramy wyjściowej, zaczyna się deszcz. Grube krople coraz intensywniej spadają z nieba, ale jeszcze da się iść bez pośpiechu. Już widać autobusy, chociaż kolejka do nich niemała, bo wszyscy chcą zdążyć przed ulewą.
Przy wyjściu można było przybić pamiątkową pieczątkę. Nie mieliśmy przy sobie żadnego notesu albo widokówki. Po chwili namysłu podstemplowaliśmy więc… paszporty.
A potem już tylko cierpliwe oczekiwanie w kolejce.
Kiedy zajęliśmy miejsca w autokarze, rozpadało się na dobre. Serpentynami zjeżdżaliśmy w strugach tropikalnego deszczu.
Po kilkunastu minutach bezpiecznie maszerowaliśmy już wzdłuż Vilcanoty do centrum Aquas Callentes. I nawet deszcz przestał padać.
Od tej pory czas zaczął przyspieszać. Czekał nas powrót do Cusco, potem do Limy, a z Limy przez Madryt i Frankfurt do Gdańska. O tym jednak napiszę w następnym i ostatnim już odcinku.
Sopot, 25.01.2015; 19:05 LT