Ocean Spokojny, 07.04.2002, niedziela.

Dziś chyba po raz pierwszy od prawie tygodnia spędzę całą noc w koi. Co za wspaniała perspektywa! Po pięciu z rzędu nocach przesypianych z doskoku, najwyżej po trzy godziny. Właściwie to już powinienem leżeć w koi, ale tak się cieszę, że celebruję wieczorne lenistwo i pewnie zejdzie mi do północy.

Wrócę do tego momentu, kiedy skończyłem poprzednie zapiski, to znaczy kiedy uderzył wiatr. Zanim skończyłem, wcisnąłem przycisk „save” i wyciągnąłem dyskietkę, zadzwonił telefon. To chief z mostka powiadamiał mnie, że zaczęło się, że jeszcze nie zmierzył siły wiatru, ale „zdrowo huczy”. Rzeczywiście, gdy po chwili byłem na górze, morze było już białe od grzywaczy. Niesamowite wrażenie. Jeszcze kilka minut wcześniej było spokojnie i cicho jak na jeziorze. Wziąłem wiatromierz i wyszedłem na skrzydło. Dziewiątka! Tak od razu, nagle. Do pierwszego bezpiecznego miejsca pozostały trzy godziny drogi. Pod warunkiem, że utrzymamy prędkość. Spojrzałem na odbiornik GPS. Dziesięć węzłów. Jeszcze przed chwilą było jedenaście i pół. Postanowiłem zawrócić do miniętej po południu zatoki. Poszedłem po pilota, który korzystał z wolnego i oglądał jakis film na video.

         Pilot, zaczęło wiać. Jest już dziewiątka. Zawracam.

         Dziewiątka? – zaklął po swojemu pod nosem – Poczekaj chwilę. Chodźmy na górę.

Na mostku był już chief mechanik.

         Ale przywiało! Musieliśmy od razu zredukować nastawę śruby, bo silnik dostał przeciążęnia!

         No właśnie. Już jest tylko dziewięć i pół węzla. Trzeba zawracać. – powiedziałem do pilota.

         Captain. To tylko trzy godziny, może trzy i pół. Tyle samo mamy do tej zatoki, którą minęlismy.

         Tak, ale z falą. Dojedziemy tam na pewno za trzy godziny, a pod falę – nie wiadomo!

         Captain. Przez trzy godziny fala się jeszcze aż tak nie rozbuduje. Znam ten rejon. Dojedziemy.

Ciągle miałem w pamięci październik 1998 roku, kiedy na „Talei” nie zdązyłem przedostać się od wybrzeży Holandii do Wielkiej Brytanii. Też była taka cisza jak dziś, brakowało jakieś siedem godzin, ale podobnie jak dziś wichura uderzyła od razu. Przytrzymało nas momentalnie i utknęliśmy na całą noc na Morzu Północnym, na małym stateczku zapakowanym w ładowniach i na pokładzie drewnem. Wiało dzisięć, w porywach jedenaście. Kiedy dołożył swą cegiełkę prąd, zaczęliśmy przesuwać się do tyłu mimo maszyny pracującej naprzód. Tam, z tyłu, było pole naftowe, najeżone platformami wiertniczymi. Na szczęście po kilku godzinach prąd się zmienił i powolutku ruszyliśmy do przodu. Ale wiatr nie odpuszczał. Tkwiliśmy na środku morza martwiąc się tylko o to, by nie dać się obrócić bokiem do fali. Dopiero o świcie zobaczyliśmy jak wielkie one były. I o świcie dopiero zobaczyliśmy pierwszy statek. Był ogromny i bardzo im wtedy zazdrościłem tej wielkości.

Nie miałem ochoty przeżywać podobnego sztormu raz jeszcze. Nie chciałem raz jeszcze dać się złapać. Z drugiej strony – chyba mogłem zaufać pilotowi. Nie wyglądał na faceta, który pcha się w piekło tylko dla zaspokojenia ambicji. Może rzeczywiście przez trzy godziny fale aż tak nie urosną? Ale jeżeli zaraz dmuchnie zapowiadana dwunastka? Jeszcze raz spojrzałem na GPS. Dziewięć węzłów. Dziewięć, ale już dalej nie spada – prędkość się ustabilizowała. Wiatr zresztą też. Dziewiątka i na razie nie rośnie.

         Pilot! Mówisz, że zdążymy?

         Zdążymy.

         Na pewno?

         Na pewno.

Musiałem czegoś się trzymać. Gdybym był sam, zawróciłbym, ale on zna ten rejon znacznie lepiej i po to tu jest, aby mi doradzać.

         O’kay. Płyniemy.

Chief mechanik właśnie zaczął oglądać „Braveheart” z Melem Gibsonem w roli głównej więc dołączyłem do niego. Dopóki nie zacznie mocniej kiwać, mogę jescze posiedzieć na dole. Film jednak trwał, a kiwanie się nie powiększało. W końcu nie wytrzymałem i poszedłem na górę. Bingo! Wiatr huczał jeszce bardziej, ale wiał od strony lądu, a nie od oceanu. Północno-wschodni zamiast zapowiadanego północno-zachodniego. To dlatego fala nie urosła. Prędkość nie spadała i byliśmy coraz bliżej zacisznej kryjówki. O jedenastej wieczorem dojechaliśmy.

         Co teraz? Skręcamy? – spytał pilot.

Udowodnił, że miał rację. Teraz mogliśmy się schować i czekać na poprawę, albo… korzystając, że wieje od lądu, próbować przedostać się od razu do Darwin Channel i wtedy nie musielibyśmy przerywać podróży, lecz płynąć dalej fiordami. Do Darwin Channel pozostały cztery godziny drogi. Prognoza pogody oraz nakres, jaki wykonałem na mapie, stwierdzały zgodnie, że centrum niżu przejdzie nad naszą okolicą około północy. Co będzie jeżęli wiatr się odwróci, do kierunku przewidzianego w prognozie? Ale od pólnocy zostaną nam trzy godziny. Ostatnia z tych trzech to już będzie kurs 090º, prosto w wejście do Darwin Channel i północno-zachodni wiatr już nam krzywdy zrobić nie powinien.

Wyszedłem z  wiatromierzem na skrzydło. Wiało tak, że wydawało się, że wiatraczek instrumentu zaraz zostanie wyrwany. Dobra dziesiątka. Ponad 50 węzłów. Już niewiele nam zostało do zapowiadanych szesćdziesięciu. Nie jest źle, a są już prawie najgorsze warunki. Morze było zupełnie białe od fosforyzujacego planktonu, pobudzonego do świecenia przez kotłujące się fale. Huczało wszędzie, a z wierzchołków fal porywało pianę.

         Zaryzykujemy. Płyniemy prosto!

Jak tylko to powiedziałem, zaraz zacząłem wątpić w słuszność swoich słów, ale nie było już odwrotu. Około północy zaczęła wiać dobra jedenastka, a czasami nawet dwunastka. Kierunek jednak wciąż się nie zmieniał. Około pierwszej zaczął się zmieniać, ale też i siła wiatru zaczęła słąbnąć. Udało się! Po wejściu do Darwin Channel, poczekałem aż miniemy wąski przesmyk i w końcu poszedłem spać. Byłó wpół do piątej. Kiedy po trzech godzinach wstałem, znów wiała dziesiątka, a potem nawet jedenastka. Woda była bardzo skotłowana, ale tu, między wyspami, nie mogła nam nic zrobić. Jeszcze przed południem sztorm odpuścił, a prognozy podały, że… wieczorem nadejdzie następny. Wieczorem zaś dopłynęliśmy do Golfo de Ancud. Definitywny koniec fiordów. Tym razem piloci sami doradzili, aby rzucić kotwicę i zaczekać do rana. Tuż przed pierwszą w nocy stanęliśmy. A o 08.30 podnieśliśmy ją i wyszliśmy na ocean. Sztorm już ucichł, ale martwa fala była wciąż bardzo wysoka. Kiwało nami i trzęsło na wszystkie strony. Halsowaliśmy, bo nie dało się płynąć kursem prowadzącym prosto do celu. Ciągle jednak do przodu. A tam przed nami znajdował sie wyż. Pierwszy wyż od wielu dni i zapowiedź dobrej pogody. Jeszcze tylko trochę wytrzymać te dokuczliwe, lecz coraz słabsze ataki martwej fali. 

Ocean Spokojny, 08.04.2002, poniedziałek.

Dzisiaj byliśmy już w zasięgu wyżu. Piękna, słoneczna pogoda i niewielki wiaterek od strony rufy. Nic dziwnego, że nasza prędkość wzrosła w końcu do ponad 15 węzłów. Będziemy na miejscu bardzo wcześnie rano. Agent poinformował nas, że mamy wchodzić „z biegu”. A postój, wszystko na to wskazuje, będzie bardzo krótki. Szkoda, bo akurat w Valparaiso i pobliskim Viña del Mar jest gdzie pospacerować.

Komentarze