Na tę sobotę zaplanowałem przede wszystkim oglądanie transmisji z finałowego meczu o Puchar Polski w piłce nożnej. Czasy, kiedy regularnie chodziłem na stadion to już bardzo odległa przeszłość. Z tamtego okresu, kiedy szczecińska Pogoń grała na dobrym, krajowym poziomie pamiętam mile wspominem dwukrotne, rok po roku dotarcie do finału tych rozgrywek. Szczególnie zacięty był ów pierwszy finał, przegrany z Legią 0:1. Pogoń straciła wtedy bramkę w ostatniej minucie dogrywki. Rok później, z Lechem znów 0:1, chociaz tym razem w regulaminowym czasie gry.
Zdobywała co prawda Pogoń dwukrotnie tytuły wicemistrza Poski, ale zawsze, czy to w lidze, czy w pucharze, brakowało tej kropki nad i, ostatecznego zwycięstwa.
Na dodatek wicemistrzostwo Polski w 2000 roku, kiedy prezesem klubu był turecki biznesmen Sabri Bekdas, to był szczyt, po którym drużyna znalazła się na równi pochyłej. Klub wpadł w podobna pułapkę jak i wiele innych zasłużonych w Polsce sportowych marek. Koniec państwowego monopolu oraz wolny rynek po 1989 roku otworzyły pole do spekulacji i rozmaitych nie zawsze do konca jasnych interesów. Do dziś nie wiadomo kto bardziej przyczynił się do powowolnego upadku Pogoni. Niefrasobliwość ówczesnych władz miasta, które podpisały kontrakt, oddały klub i drużynę, po czym nagle uznały, że za wszelką cenę należy bronic terenów wokół stadionu, na których Turek chciał rozwinąć pozasportową działalność komercyjną? Chciwość i przebiegłość pana Bekdasa, dla którego kupno klubu moiało być tylko wstępem do przejęcia owych terenów. Tak czy siak, miasto uwikłało się w procesy sądowe grożące wielomilionowymi karami umownymi, a Pogoń przeszła w ręce Lesa Gondora, prezesa, któremu chyba jeszcze mniej zależało na rozwoju szczecińskiej piłki, ale który twardo zamierzał wyegzekwować żądania poprzedniego prezesa, od którego majątek odkupił. Kiedy korzystny dla niego wyrok w sądach ciagle się odwlekał i pozyskanie owych terenów coraz mniej realne, Les Gondor zrezygnował i pojawił się Antoni Ptak. Tyle tylko, że już wtedy drużyna od dawna pozbawiona wsparcia finansowego znajdowała się w rozsypce. Piłkarze grali znajdując się jednocześnie w samym centrum biznesowo-politycznych zawirowań i stali się niejako przedmiotem szantażu i gry prowadzonej między sponsorem, a miastem. Nie wiedzieli czy i kiedy wypłacone zostaną im pensje oraz premie i czy klub w nastepnym sezonie będzie istnieć?
Antoni Ptak przeprowadził w Szczecinie szczególny eksperyment. Zebrał grupę Brazylijczyków (bynajmniej nie reprezentantów tego kraju ani nawet średnich graczy tamtejszych klubów), których piłkarskie umiejętności postanowił szlifować w Rzgowie pod Łodzią. Tam zakwaterował piłkarzy, którzy pod marką „Pogoń Szczecin” dojeżdżali do grodu Gryfa by rozegrać tu swój mecz, po czym wracali do swojego ośrodka w centrum Polski. Światowy sport już dawno zdominowała komercja i lokalny patriotyzm oraz duma z osiągnięć miejscowych klubów nijak się ma do prawdziwego potencjału sportowego danego miasta. W klubach z Manchesteru niekoniecznie grają chłopaki, którzy kopali piłkę na tamtejszych podwórkach i słyszą swoich kumpli dopingujących ich z trybun. Już nikogo nie dziwi, że w którejś z londyńskich drużyn nie wybiegł w podstawowej jedenastce ani jeden Anglik. Tym niemniej brazylijska Pogoń wydawała się od początku tworem jeszcze bardziej sztucznym niż te zagraniczne. Kiedy zaś zamiast olśniewających zwycięstw przyszły upokarzające porażki i zainwestowane przez sponsora pieniądze zysku nie przynosiły, znów zaczęły się schody i kolejne, odgrzewane konflikty. W końcu sprawa została postawiona na ostrzu noża. Bedzie ugoda ze sponsorem, albo drużyna nie zostanie zgłoszona do kolejnych rozgrywek i wyprzedana. Juz chyba nikt nie miał wątpliwości, że jakakolwiek ugoda, to jedynie odwlekanie kolejnych roszczeń i konfliktów. Walka toczyła się juz tylko o uratowanie dla miasta marki „Pogoń”, która prze kilkadziesiąt powojennych lat stała się swoistym dziedzictwem miasta. Drużyna przestała istnieć i powstała na jej gruzach nowa Pogoń, ekipa złożona znów z miejscowych piłkarzy, finansowana przez lokalnych sponsorów z zastrzeżeniem, że nazwa klubu jest jedynie wypożyczana przez miasto i nie może byc przedmiotem transakcji (smutna nauczka po zagrożeniu unicestwienia tej marki będącej przedtem w posiadaniu osób prywatnych). Ta nowa drużyna niczym feniks rozpoczęła nowe życie od czwartej ligi, do której została zdegradowana przez PZPN z urzędu. Upokarzające dla jednego z większych miast naszego kraju, ale też nie był to odosobniony przypadek. Wiele klubów spotkał los podobny albo gorszy, bo przestały istnieć w ogóle.
Sezon po sezonie awans do III ligi, do II ligi, do I ligi… W tym roku po dobrej jesieni na wiosnę nie udało się awansowac do ekstraklasy. Przyszedł jednak nieoczekiwanie finał Pucharu Polski. Po raz trzeci w historii klubu.
Po wielu latach przerwy mogłem więc znów zobaczyc Pogoń w ogólnopolskiej telewizji, jako uczestnika pojedynku o jedno z najważniejszych trofeów.
Niestety, są to jeszcze za wysokie progi. Róznicę poziomów Jagielloni Białystok i Pogoni było widać wyraźnie. W Jagielloni grało przynajmniej kilku znanych piłkarzy. W Pogoni chyba tylko jedynie Moskalewicz, już prawie sportowy emeryt, który zresztą niewiele pokazał w fianałowym spotkaniu.
Oczywiście możnaby się spierać, jak potoczyłyby się losy meczu gdyby sędzia odgwizdał w jedenastej minucie ewidentny faul w pobliżu linii pola karnego, który kwalifikował się na czerwoną kartkę (za powalenie z tyłu zawodnika wychodzącego na czystą pozycje strzelecką), czy gdyby w drugiej połowie po jednym ze strzałów piłka zamiast w poprzeczkę trafiłaby nieco niżej.
Należy jednak stwierdzić obiektywnie, że Jagiellonia miała stuprocentowych sytuacji co niemiara i tylko dzięki umiejętnosciom szczecińskiego bramkarza nie padła więcej niż jedna bramka. Drużynie Pogoni starczyło sił na siedemdziesiąt minut gry. Mimo, że przegrywali i powinni za wszelką cenę walczyc do odrobienia jednobramkowej straty, nie byli w stanie od tego czasu przeprowadzić ani jednej groźniejszej akcji. Byli znacznie wolniejsi, mniej dokładni w rozgrywaniu piłki i stąd też się brały kolejne bramkowe okazje piłkarzy z Białegostoku. 0:1 to chyba najlepszy wynik jaki w tych okolicznościach można było wywalczyć i choć to przykre, uznać, że porażka była zasłużona.
Szkoda owej niepowtarzalnej szansy na trofeum dla klubu, kibiców i dla miasta, które już blisko dekadę czeka na normalną piłkę z najwyższej, krajowej półki. Czas jednak jeszcze nie nadszedł. Może za rok, albo dwa? Póki co, należą się piłkarzom słowa pochwały za ambicję, że pomimo znacznie gorszych umiejętności (co podczas transmisji widać było wyraźnie) wyeliminowała w drodze do finału ekipy z ekstraklasy.