3 MOLA

O półmaratonie przeczytałem po raz pierwszy w ubiegłym roku, lecz było to już po imprezie. Bardzo żałowałem i obiecałem sobie, że w 2011 koniecznie… Pływałem kajakiem po jeziorach, rzekach, rzeczkach, rowach melioracyjnych, lecz po morzu jeszcze nigdy, więc korciło mnie strasznie. Dwadzieścia kilometrów od mola w Brzeźnie przez Sopot do mola w Orłowie i z powrotem. Już na początku kwietnia wpłaciłem wpisowe oraz zarezerwowałem kajak.

Mając udział zaklepany zacząłem głębiej studiować regulamin i odkryłem, że ów półmaraton to nie taki sobie zwykły spływ rekreacyjny jak go sobie początkowo wyobrażałem, zakładając, że zrobię po drodze sporo zdjęć, lecz najprawdziwszy wyścig, a raczej regaty. No nie powiem, że przyjąłem to z entuzjazmem. Raczej z godnością i coubertainowskim „nie ważne miejsce, ważny udział”.

– Musisz koniecznie zaliczyć chociaż kilka treningów przed tym startem – doradzał mi Mój Anioł – bo jeszcze sobie zrobisz krzywdę jak obciążysz nagle nierozgrzany organizm.

Ba! Kiedy trenować jak doba ma tylko dwadzieścia cztery godziny? Tym niemniej rzutem na taśmę postanowiłem uczcić urodziny Anioła zabraniem ją na „Maraton Dwumiasta” rzeką Słupią ze Słupska do Ustki. Trzykrotnie zapytałem czy się zgadza, żeby nie było, że to tylko dla mnie przyjemność i Mój Anioł dzielnie odpowiadał, że tak. Aż w ostatniej chwili dowiedzieliśmy się, że imprezę odwołano z powodu braku środków finansowych. Porwałem się więc na maraton siedząc po raz ostatni w kajaku dziesięć miesięcy temu w pewne niedzielne przedpołudnie. Była to zresztą jedyna moja wycieczka kajakowa ubiegłego roku.

W sobotni ranek udaliśmy się na molo w Gdańsku – Brzeźnie. Ponieważ bardzo cenimy swój czas, przybyliśmy tam na osiem minut przed zakończeniem weryfikacji zawodników (na którą były przewidziane dwie godziny). Otrzymałem numer startowy „19” i mogłem udać się do sędziego głównego, by zweryfikował mój kajak.

Potem ustawiłem go na lini brzegowej, nakleiłem logo sponsora imprezy („Radio Gdańsk”) i pozostało już tylko oczekiwanie na rozpoczęcie.

3 Mola (4)

Mój Anioł pomógł mi się zapakować do kajaka, sprawdził, czy mam wszystko co potrzebne, po czym przejął moje spodnie oraz buty i objuczony tym wszystkim poszedł na molo. Trochę mi było żal, że nie płynie ze mną, ale na morską wyprawę kajakiem pomimo moich kwalifikacji kapitańskich nie dawała się namówić.

Do startu pozostawały minuty. Trwały ostanie przygotowania, po których zawodnicy mieli ustawić się na linii na plaży, skąd mieli dobiec do kajaków i rozpocząć regaty.

3 Mola (1)

Miałem dobrze obmyślony plan, jak odepchnę kajak i niczym bobsleista wskoczę do niego. Robiłem nieraz podobnie na szerokich dwuosobowych baliach z wypożyczalni. Ruszyłem więc rączo i będąc w czołówce wykonałem skok, po którym natychmiast kajak się wywrócił , a ja wylądowałem w wodzie. Na szczęście było czterdzieści centymetrów głębokości, więc jeszcze taplając się w wodzie, szybko obróciłem kajak przypominając sobie słowa Anioła:

– Czy na pewno powinieneś brać ten dobry aparat? Może wystarczy jakis mniejszy? Trochę go szkoda gdybyś zaliczył wywrotkę….

Nie było czasu sprawdzać, czy został zalany. Cofnąłem kajak bliżej brzegu i powtórzyłem wejście. Byłem zszokowany jak bardzo jest niestabilny. Zupełnie nie przypominał kajaków, na których pływałem do tej pory.

Opłynąłem molo i skierowałem się w kierunku mola w Sopocie. Przybliżało się bardzo powoli. Co jakiś czas przepływały kolo nas skutery wodne i motorówki, więc trzeba było uważać na tworzone przez nie fale. Miałem robić zdjęcia, ale sportowa adrenalina nie pozwalała mi odkładać wiosła. Nie byłem też mimo wszystko pewien swojego kajaka, bo każdy gwałtowniejszy ruch powodował raptowne przechyły jakby jego stateczność była na granicy. A ja musiałem wydostać pokrowiec z aparatem zalegający z przodu gdzieś w okolicy moich stóp.

Trzy kwadranse zajęło mi wiosłowanie do mola w Sopocie. Przy okazji mogłem obejrzec od strony wody niemal już ukończoną marinę, której betonowy falochron ma zarazem stanowić ochronę drewnianego mola przed niszczycielskim działaniem jesienno-zimowych sztormów.

Do Gdyni – Orłowa kolejne trzy kwadranse. W tym czasie czołówka dopływała już po nawrotce do mola w Sopocie. Na szczęście za moimi plecami też było jeszcze kilka osad, więc mogłem się cieszyć, że nie jestem ostatni.

Przy orłowskim molo wbrew pozorom nawrotki jeszcze nie było. Trzeba było płynąć dalej, w kierunku pomarańczowej boi na wysokości klifowego cypla i dopiero tam zwrócić. To był chyba najbardziej przykry moment na całej trasie – że pomimo zaliczonego trzeciego mola trzeba było płynąc jeszcze do tej boi. Tam postanowiłem zrobić sobie chwilę przerwy w wiosłowaniu i ustrzelić jakąś fotkę, sprawdzając przy okazji stan apratu.

Pokrowiec był wilgotny ale aparat przeżył. Uwieczniłem więc ową boję…

3 Mola (2)

Potem ją opłynąłem i sfotografowałem tę powrotną połowę drogi, która pozostawała przede mną. Orłowskie molo było stosunkowo blisko, sopockie bardzo oddalone, a tego w Brzeźnie w ogóle nie było widać.

3 Mola (3)

Spakowałem aparat i zacząłem ponownie wiosłować. Pomimo, że wydawało się ciężej, czasy uzyskiwałem lepsze. Może to t.zw. drugi oddech, a może jakiś prąd? To ciekawe, ale nawet na tak niewielkim akwenie jak ów fragment zatoki pomiędzy Gdańskiem i Gdynią warunki potrafiły być odmienne. Między Sopotem a Gdynią warunki były plażowo – jeziorowe. Od Sopotu do Gdańska byliśmy bardziej wystawieni na prąd i wiatr (słabiutki tego dnia) oraz te liczne motorówki. Poza tym między Sopotem a Orłowem było kilka punktów orientacyjnych. Jedno molo, potem pomost koło „Koliby”, drugie molo, boja… Pomiędzy Sopotem i Gdańskiem nie było nic. Hakowało się wiosłami, a to cholerne molo w Brzeźnie nie chciało się przybliżać. Tylko spojrzenie na brzeg dodawało wiary, że jednak  posuwam się naprzód. Nasze biuro, budynek Hestii, hotel „Marina”, a w końcu wieżowce na Przymorzu. Wtedy już molo było widoczne bardzo wyraźnie i w zasięgu ręki. Przez całą powrotną drogę goniłem trzy osady, które wyprzedziły mnie wcześniej. Koło Sopockiego mola przegoniłem dwie z nich, ale tylko na chwilę. Potem długo płynęliśmy łeb w łeb i znów te motorówki. Odbiłem nieco w bok i wkrótce znalazłem się daleko od brzegu. Zacząłem wracać bliżej i straciłem dystans. Później znów trochę nadrobiłem, lecz za mało. Wszystkie trzy osady dotarły do mola kilkadziesiąt metrów przede mną. Nie miałem już siły by przyspieszyć na finiszu. Pomachałem więc Aniołowi stojącemu na molo, ominąłem je i po chwili znalazłem się na ostatniej prostej wiodącej na plażę. 

3 Mola (5)

Zaraz potem dziób kajaka łagodnie wjechał na piasek.

Trzeba było jeszcze wysiąść i dobiec do linii mety na plaży. Zebrałem się w sobie i… nic. Nogi ścierpły, a w rękach nie było już siły by się na nich unieść. Jeszcze jedna próba… Kajak znów traci stabilność i przechyla się na bok, więc nie zwracając na nic uwagi na czworakach wyłażę z niego do wody i za chwilę już normalnie dobiegam do mety. Udało się! Dopłynąłem!

Wracam wyciągnąć kajak na całkiem brzeg i sprawdzić co z aparatem (przeżył). Witam się z Aniołem, który przez trzy godziny czekał tu na mnie, a potem… Potem, przez cały wieczór i następny poranek Mój Anioł oklejał plastrami pęcherze na rękach smarował rozmaitymi mazidłami popaloną słońcem skórę, aplikował środki przeciwbólowe na dolegliwości w łokciu, które pojawiły się zapewne z owego braku treningu i powtarzał, że dla niej to ja jestem moralnym zwycięzcą tych zawodów 🙂 . Prawdziwy Anioł, nie kobieta. I jakie to wtedy ma znaczenie, że przypłynąłem dopiero na siedemnastym miejscu?

Relacja portalu http://www.trójmiasto.pl – jednego ze sponsorów półmaratonu:

Gdynia, 06.06.2011; 02:00 LT

Komentarze