No, może niezupełnie w samolocie bo na lotniskach także. Mimo wszystko jednak, kiedy dojeżdza się w końcu do celu, człowiek czuje się jak przepuszczony przez wyżymaczkę.
Decyzja zapadła szybko jak to zazwyczja w podróżach służbowych bywa i już w niedzielę po południu oglądałem przez szybę okna samolotu płytę gdańskiego lotniska.
Zdążyłem się zdrzemnąć jeszcze przed odlotem, bowiem nad Monachium szalała burza i zapadła decyzja, że zamiast krążyć gdzieś w powietrzu, mamy przeczekać najgorszy okres jeszcze w Gdańsku. Burze dają się we znaki. Czterysta hektarów powalonego lasu całkiem niedaleko nas, w Borach Tucholskich po przejściu tornada w sobotnie popołudnie. Widziałem kiedyś stare zdjęcia powalonych drzew w tajdze po uderzeniu meteorytu tunguskiego. Widziałem też powalone jak okiem sięgnąć drzewa po eksplozji wulkanu Św. Heleny na zachodnim wybrzeżu USA, ale wtedy siła wybuchu wyrzuciła w powietrze kawał góry. Żeby zaś od wiatru…, żeby ani jedno drzewo nie uchowało się na trasie trąby. Skuteczność większa od kosiarki.
Drzemiąc doleciałem do Monachium, skąd wieczorem odlatywał samolot do Hong Kongu. Trzy godziny oczekiwania i zerowe sznse na choćby odrobinę luzu. Wszystkie miejsca wykupione. Latają ludzie tam i z powrotem jak szaleni.
Wsadziłem książkę za oparcie fotela, lecz nawet do niej nie zajrzałem. Zjadłem serowowany na pokładzie posiłek i ponownie zasnąłem. Tyle podróże transkontynentalne mają dobrego, że jeśli jest się dostatecznie zmęczonym, to człowiek wyśpi się z czystym sumieniem nawet na siedząco. Kiedy ocknąłem się na dobre, byliśmy już nad południowo-wschodnią Azją
W Polsce dopiero zaczynał się dzień pracy kiedy o wpół do czwartej po południu lądowaliśmy w Hong Kongu. Tam niebo prawie zawsze takie same. Wypiętrzone, kłębiaste chmury otaczają szczyty gór. Mozna domyślać się tylko jak wilgoć panuje na zewnątrz. Wewnątrz terminala działa klimatyzacja, chociaż też do przyjemnego chłodu daleko.
Lubię Hong Kong, bo kiedy wysiada się tam po locie z Europy, człowiek odnajduje się w zupełnie innym świecie. Abstrahując od pisma oraz jedzenia, nawet ogony samolotów egzotyczne, rzadko widywane u nas.
I znów kolejna podróż. Samolot linii Cathay Pacific również prawie pełen, ale mimo wszystko jakby wygodniej niż Lufthansą. Klientela tez już inna. Panie w długich do kostek ciemnych szatach, z nakrytą głową. Widać, że jedziemy do kraju muzułmańskiego. Jeśli Chinki i Japonki są drobne, to co powiedzieć o Indonezyjkach? Wygląda na to, że 150 cm to u nich standard. Pomagam jednej pani z walizką bo chyba nawet gdyby podskoczyła nie byłaby w stanie dosięgnąć skrytek na bagaż podręczny. Inna pani, siedząca koło mnie, z głową owiniętą szczelnie czarną tkaniną (ale bez przesady, twarz było widać) wyciąga koran i czyta coś półgłosem kiedy kołujemy w kierunku pasa startowego. Jak już wznieśliśmy się na kilka tysięcy metrów, przerwała i zasnęła spokojnie.
Skonsumowąłem kolejny podniebny posiłek, poczytałem trochę służbowych e-maili, zdrzemnąłem się nieco i od czasu do czasu obserwowałem mały ekranik na fotelu przede mną, gdzie wyświetlano dane o locie. Z Hong Kongu to kolejne ponad cztery i pół godziny drogi. W końcu jednak samolcik na ekranie znalazł się w sąsiedztwie Jakarty, a zatykające się uszy potwierdzały, że zaczynamy podchodzić do lądowania.
Trochę znajoma ta mapka. Tyle razy pokonywąłem tamtą trasę po powoerzchni wody. Selat Sunda czyli Ciesnina Sunda i wyjątkowo spokojne wody Morza Jawajskiego. Spokojne, lecz zdradliwe za sprawą piratów. Kiedyś, podobnie jak Cieśnina Malakka, cieszyły się złą sławą. Kiedyś, zanim piraci z Somalii nie ustanowili nowych standardów piractwa.
Lądujemy. Kupiłem wizę, przeszedłem odprawę graniczną i idę po bagaż. Dochodzi mnie woń kadzidełek pomieszana z zapachem curry. Prawie jakbym był w Indiach. Kierowca z tabliczką z moim nazwiskiem czeka przed wyjściem. Wcześniej oblepia mnie momentalnie wilgoć niemal siłą wdzierająca się do budynku lotniska. Samochód na szczęscie klimatyzowany.
– Merczur, merczur – powatarza zafrasowany kierowca ze dyskutując po indonezyjsku ze swoim kolegą. Zawraca i jedzie w przeciwną stronę. To znaczyć może tylko tyle, że nie wiedzą gdzie jest hotel Mercure, którego adres na wydruku z Booking.com im podałem. W końcu jakoś dojechaliśmy. Było pięć minut po północy, kiedy ten sam wydruk wraz zpaszportem podałem recepcjoniście. Ten długo się przyglądał, poszedł na zaplecze, wróciła jakby czegoś szukał, znów wyszedł, aż w końcu za którymś razem zapytał:
– Co to znaczy lipka?
– Co? – odpowiedziałem pytaniem skonsternowany.
– Lipka!
Skojarzyło mi się ze Świętą Lipką. Może facet był kiedyś w Polsce?
– Bo na rzerwacji masz napisane szesnastego lipka. Czy lipka to July? A może August? Bo my nie mamy ciebie w naszym systemie rezerwacji.
Masz ci los! Lipca po naszemu czyta się lipca, a nie lipka. Ale z tą rezerwacją to jakaś afera. Patrzę na złowrogo wyglądającą kartkę, informującą, że hotel jet fully booked i już widzę oczyma wyobraźni jak błąkam się nocą po Jakarcie szukając kąta do spania. Na szczęście jednak coś się znalazło.
– Nie mamy twojej rezerwacji z Booking.com w systemie, ale damy ci inny pokój.
Łaskawcy. O wpół do pierwszej wreszcie mogłem ściągnąć niezbyt świeże już ubranie i wziąć prysznic.
Jakarta; 18.07.2012; 00:45 LT