LEONARD COHEN W ŁODZI

Bis! Jeden, potem drugi… Pierwszy jest zwyczajowym bonusem dla publiczności, kurtuazyjny. Drugi przeważnie jest formą odwdzięczenia się artysty za szczególnie gorące przyjęcie… Hm… Jak więc nazwać to co wydarzyło się w Łodzi? Pod koniec koncertu publiczność wstała z miejsc i zgotowała gorącą owację Leonardowi Cohenowi oraz jego zespołowi. Część ludzi podeszła pod scenę i scisnęła się przed nią pomimo oporu ochroniarzy. Każdy z bisów to przynajmniej dwa utwory. Minął jeden, drugi… Uwielbiany przez tłumy śpiewający poeta, wyszedł na scenę co najmniej trzy razy… Nie pamiętam, bo uniesiony owacją przestałem liczyć. Pamietam tylko, że gdy spojrzałem na zegarek pod definitywnym zakończeniu koncertu, dotarło do mnie, że owo bisowanie trwało niemal godzinę. Tak samo jak niemal nieustająca burza oklasków i wiwatów na stojąco. Wydaje mi się, że sam mistrz Leonard był trochę zskoczony tak gorącym przyjęciem…

Początek był niemal identyczny. Wszyscy w stali miejsc i z ogromnym entuzjazmem przywitali wychodzących na scenę artystów. Jeszcze oklaski nie ucichły gdy rozbrzmiały słowa jednego z największych przebojów Cohena, „Dance me to the end of love”. Potem były następne, z tym, że w pierwszej części przewagę miały te młodsze. Pierwszej części, ponieważ koncert składał się z dwóch odsłon, co już samo w sobie budzi głęboki respekt dla prawie osiemdziesięcioletniego artysty.  Trzeba być w doskonałej formie, by wytrzymać długą trasę koncertową, dając za każdym razem niemal trzygodzinny, albo nawet dłuższy występ.

W drugiej części niemal za każdym razem po pierwszych dźwiekach instrumentów zrywały się oklaski. Bo też był to nieustający ciąg najbardziej uwielbianych przez fanów artysty utworów. Wystraczy tylko wymienić choćby „Take this waltz”, „Famous blue raincoat” czy „Suzanne”. Dłonie moje i Anioła zacisnęły się bardziej, kiedy ze sceny popłynęły słowa:

– If you want a lover

I’ll do anything you ask me to

And if you want another kind of love

I’ll wear a mask for you

If you want a partner

Take my hand

Or if you want to strike me down in anger

Here I stand

I’m your man

Kiedyś, na początku naszej znajomości zwierzyliśmy się sobie, że „I am your man” to jedna z naszych szczególnie ulubionych piosenek, odzwierciedlenie głęboko skrywanych marzeń, które w dawnym życiu  wydawały się nieosiągalne, a spełniły się nam z nawiązką. Ilekroć słyszymy w radiu ten utwór, milkniemy zasłuchani do ostatniego taktu. Teraz maestro śpiewał je tylko dla nas, więc trzymając się mocno za ręce chłonęlismy każdejego słowo. Inni odczuwalili tak samo biorąc pod uwagę entuzajzm z jakim przyjęto ten utwór…

Co mnie jeszcze poruszyło na tym koncercie, to ogromna kultura i lekcja dobrych obyczajów głównego wykonawcy. Przyzwyczajeni jesteśmy, że nawet najsławniejsi piosenkarze zachowują się na scenie dość hm, swobodnie, a słowa typu „zajebisty” i.t.p. weszły już niemal do kanonu wypowiedzi. Starszy Pan wydawał się być ponad tym wszystkim. W trakcie programu kilkarotnie przedstawiał członków swojego zespołu, a ilekroć zaczynała się czyjaś solówka wokalna albo instrumentalna, ściągał z głowy kapelusz i zwrócony twarzą do wykonawcy trwał w ukłonie.

Dodajmy, w pełni zasłużonym ukłonie, bo n.p. „Alexandra leaving” wyśpiewana przez Sahron Robinson wywołała aplauz taki, jakby to ona była główną gwiazdą wieczoru. Podobne owacje zbierał pochodzący z Kiszyniowa skrzypek Alex Bublitchi. Napisałem i teraz mam wyrzuty sumienia, że nie wymieniłem wykonującego cuda z gitarą Javiera Masa, albo okraszającymi występ nieprzeciętnymi głosami siostrami Charley and Hattie Webb. Na dobrą sprawę trzeba by wymienić wszystkich.

– To były najlepiej wydane pieniądze w tym roku – skomentowała przy pożegnaniu koncert Urszula, której odsprzedaliśmy zbywający nam bilet.

W pełni podzielam jej zdanie.

Sochaczew, 21.07.2013; 11:10 LT

Komentarze