KARKONOSZE (2) – WOKÓŁ ŚNIEŻNYCH KOTŁÓW

Przy śniadaniu żelaznym tematem była jak zwykle pogoda. Romek otwierał na swoim smartfonie jakąś jakąś ogromnie poważnie wyglądającą stronę z prognozą. Była pełna rozmaitych wykresów, które nawet wśród wilków morskich analizujących pogody codziennie budziły respekt. Respekt, bo niełatwo je było zrozumieć. Ja w każdym razie nie wszystkie byłem w stanie zinterpretować. Odnosiłem wrażenie, że Romek także, ale nie dał tego po sobie poznać. Skupiliśmy się więc tylko na opadach. Z prognozy wynikało, że po pogodnym przedpołudniu około czternastej w rejonie Szklarskiej poręby zachmurzy się i zacznie padać deszcz. Właściwie to nie padać, ale lać.

– Pójdżmy tym szlakiem – Romek pokazał biegnącą wśród lasów ścieżkę w kierunku Szrenicy, lecz skręcającą w połowie wysokości gdzieś w stronę Jakuszyc. – Jak zacznie padać to przynajmniej będziemy na dole i wrócimy choćby asfaltem.

Lasem? Zaliczać kilometry tylko dla samej przyjemności doliczania ich do swojego licznika? A widoki? Zaczynałem rozumieć co mówił do mnie Sasza jeszcze w 1987 roku, kiedy chcąc przejść całe polskie góry od granicy z NRD po ZSRR, śrubowałem tempo by wyrobić się w dziennych limitach.

– Kilometry, kilometry, a gdzie podziwianie widoków? Czy tylko dla kilometrów tu przyjechaliśmy?

Może do wszystkiego trzeba dorosnąć, albo z czegoś się wyrasta? W każdym razie nie po to niczym kroplówką dozowałem sobie dni urlopu, i nie po to jechałem kilkaset kilometrów, by teraz łazić ścieżką po lesie. Po lesie to ja mogę sobie pochodzić po Trójmiejskim Parku Krajobrazowym. Postanowiłem więc jak rzadko kiedy poćwiczyć asertywność.

– Ale przecież nie pójdziemy wysoko w góry jeśli ma padać – tłumaczył Romek podtykając mi pod nos smartfona z wykresami.

– Jeśli będziemy iść, to rzeczywiście możemy nie zdążyć, ale przecież jest kolejka linowa na Szrenicę. Wjedźmy, a zaoszczędzimy czas i zdążymy zejść przed deszczem.

Gdyby wzrok mógł razić padłbym w tej sekundzie, w której wypowiedziałem słowa „kolejka linowa”. Zarówno Romek jak i Gawryłko oraz Kermit przyjeżdżali tu bowiem ćwiczyć kondyncję i opcja z kolejką nie mieściła im się w głowie. Długo przekonywałem ich, że nikt nie umniejszy kilometrów i przesunie się jedynie miejsce startu wycieczki z dolin na szczyt.

Chyba zdziwaczałem, bo męczą mnie te codzienne, poranne dyskusje w górach mające wypracować kompromis między oczekiwaniami wszystkich. Już kiedyś o tym wspominałem. Najchętniej wędrowałbym sam swoimi ścieżkami, a życie towarzyskie uprawiał po południu i wieczorem, kiedy pozostali wróciliby ze swoich ścieżek.

– Wjedziemy na Szrenicę. Ścieżką głównym grzbietem dojdziemy do Śnieżnych Kotłów, a potem zaczniemy schodzić w dół. To będzie jeszcze grubo przed czternastą, więc potem będziemy już tylko kontrolować pogodę i schodzić dłuższą albo krótszą trasą.

Gawryłko, siła spokoju, zgodził się pierwszy. Zadziałało jak efekt kostek domina. Dlatego po kilkudziesięciu minutach jechaliśmy już jak paniska na górę.

Do schroniska na Szrenicy nawet nie zaglądaliśmy, lecz mijając Trzy Świnki podążaliśmy na wschód. Miałem w głowie uknuty plan, aby w okolicach Łabskiego Szczytu odbić w prawo na czeską stronę by obejrzeć źródła Łaby. Zastanawiałem się jak poinformować o tym kolegów. Limit kompromisów wyczerpałem z nawiązką już przy forsowaniu sprawy kolejki.  Najwyżej powiem im, że spotkamy się w schronisku Pod Łabskim Szczytem, gdzie planowaliśmy zjeść obiad.

Tymczasem minęliśmy kolejną skałkę – Tvarožnik. Ktoś kiedyś wpadł na kuriozalny pomysł, by właśnie na jej szczycie postawić słupek graniczny między Polską i Czechami. Tak jakby mało było miejsca dookoła.

No i w końcu doszliśmy do drogowskazu kierującego na ścieżkę odbijającą w kierunku wspomnianego źródła Łaby.

– Słuchajcie koledzy, ja muszę zobaczyć to źródło. To znaczy, widziałem już je kiedyś, ale muszę zrobić zdjęcie. To spotkamy się potem…

–  Co ty gadasz? My też idziemy.

Byłem zszokowany, Tyle myślenia przez całą drogę, a tu tak po prostu zgoda.

Tak prawdę mówiąc to nie była to jakaś wielka dewiacja. Od głównego szlaku raptem jakieś pół kilometra. Niecałe dziesięć minut marszu, Chodziło jedynie o sam fakt straty czasu gdy musieliśmy zdążyć przed deszczem oraz być może burzą.

Samo źródło obudowane kamiennym kręgiem niczym studnia. Odbieram to bardziej jako symboliczne oznaczenie ponieważ z traw okalających to miejsce niemal zewsząd sączy się woda.

Na pobliskim murku można obejrzeć mozaiki herbów miast przez które przepływa ta jedna z największych rzek Europy. Mnie szczególnie poruszył widok herbu Hamburga oraz Cuxhaven. Tyle razy zawijałem tam statkami, wpływałem szerokim, lejkowatym ujściem. Tyle razy płynąłem w dół, by po minięciu czerwonego latarniowca „Elbe 1” spokojnie opuścić mostek nawigacyjny ze świadomością, że jesteśmy już na szerokich wodach Morza Północnego.  A teraz jestem tutaj, brodzę po kałużach, gdzie nawet okręcik z papieru miewałby problemy, gdzie ta ogromna rzeka bierze swój początek.

Wróciliśmy do głównego szlaku. Niedługo potem ujrzeliśmy charakterystyczną bryłę budynku stacji nadawczej Telewizji Polskiej. Co jakiś czas zakrywały go tumany mgły. Budynek stał nemal tuż nad przepaścią Śnieżnych Kotłów. Mieliśmy więc świadomość, że zdążyliśmy, i że wkrótce, jeszcze porzed deszczem zaczniemy schodzić w niższe partie.

Śnieżne Kotły to jeden z tych fragmentów polskich gór, którego piękno mógłbym kontemplować godzinami. Pionowe urwiska, zalegający w żlebach śnieg, jeziorka w dole. Milknie się właściwie automatycznie, mimowolnie, oddając respekt majestatowi przyrody i jej Stwórcy.

Ogromu przepaści doświadcza się nie wtedy, gdy spogląda się w dół, lecz nieco w bok, kiedy na krawędzi widzi się punkciki ludzkich postaci, mniejszych nawet niż łepek od szpilki.

Chyba jednak niebiosa pokarały mnie wcześniejszą asertywność. Szedłem do Śnieżnych Kotłów przede wszystkim dla zdjęć. Wieczorem wgrywałem je do komputera, by zwolnić pamięć w aparacie. Rutynowa operacja, tyle tylko, ze ponieważ zaczynał się mecz Mołdawia – Polska, nie sprawdzałem już efektów w komputerze klikając na „delete” w aparacie.  A jak się później okazało, był to właśnie ów jeden przypadek na tysiąc, kiedy nie wszystko zagrało. Klasyczna ilustracja Prawa Murphy’ego, że „jeżeli coś może pójść źle, to z pewnością pójdzie”. Właśnie począwszy od Śnieżnych Kotłów wgrały mi się do komputera jedynie same ikony, a zawartość plików już nie.

Kermit użyczył mi swoich zdjęć. Otrzymałem list z CD. Dzięki, Kermit, jeśli mnie czytasz. W dalszej części tekstu są już więc nie moje fotografie.

Teraz mieliśmy zawrócić i zejść najkrótszą drogą do schroniska.

– Postanowiliśmy zmienić trasę – poinformował mnie Romek z Kermitem gdy zawracałem obfotografowawszy Kotły ze wszystkich stron. – Nie pada, więc zejdziemy w dół koło Wielkiego Szyszaka zawrócimy do Kotłów od dołu i dopiero stamtąd pójdziemy do schroniska.

Rzeczywiście, wbrew prognozom nie zanosiło się na deszcz, ani tym bardziej na burzę. Ba! Coraz częściej przyświecało słońce. Nowa trasa, nowe widoki, więc było mi to jak najbardziej na rękę. Ruszyliśmy zatem dziarsko w kierunku Wielkiego Szyszaka.

Pomimo rozległych gołoborzy szlak ułożony był z kamieni niczym chodnik w mieście. Schodziliśmy więc dość szybko. Gorzej zrobiło się dopiero w dolnych partiach już u podnóża kotłów, ponieważ tam kamienie leżały w mniejszym lub większym nieładzie. Nie szło się więc już tak lekko. Widoki jednak rekompensowały wszystko.

 

– Ten szlak to było moje marzenie – zwierzył mi się Kermit, kiedy maszerowaliśmy wąską ścieżką. – Pamiętam taką czytankę z podstawówki, opowiadającą o tym, jak jakieś dzieci wyszły w góry nie informując nikogo i zabłądziły gdzieś w Śnieżnych Kotłach. Od tamtej pory zawsze chciałem zobaczyć to miejsce.

– Spełniło ci się po czterdziestu latach.

Rozumiałem go doskonale. Ja do dziś pamiętam taką czytankę, o dwóch chłopakach, którzy zaopatrzeni w szkolny atlas przywłaszczyli sobie kuter jakiegoś rybaka i postanowili wybrać się nim na Bornholm. Do dziś pamiętam ten opis latarni w Rozewiu, w świetle której wypływali na poszukiwanie wielkiej przygody, która skończyła się z nadejściem świtu. Wiele marynistycznych i przygodowych książek przeczytałem potem, a tę jedną czytankę zapamiętałem szczególnie. Pewnie już wtedy budziła się we mnie tęsknota do podróży.

Niedawne obfite opady sprawiły, że poziom wody w stawach podniósł się, zalewając szlak. Przeciskaliśmy się więc brzegiem między kosodrzewinami, ale w końcu trzeba było też skakać po kamieniach by móc kontynuować marsz.

Jeszcze jeden rzut oka za siebie, ostatnie spojrzenie na Kotły bo za chwilę mieliśmy sforsować  kolejny grzbiet i oglądać już coś zupełnie innego.

Jeszcze jedno zejście, jeszcze jedno podejście. Kamienna sinusoida wydawała się nie mieć końca.

Gdyby to była normalna ścieżka, przeszlibyśmy ją szybko. Pośród głazów jednak każdy krok musiał być przemyślany, by nie skręcić gdzieś nogi.

W chwilach oddechu przyglądaliśmy się odrastającemu lasowi. Jeszcze dwadzieścia lat temu hektary uschniętych drzew tworzyły jakiś upiorny krajobraz rodem z sennych koszmarów. To kwaśne deszcze z zakładów przemysłowych zlokalizowanych u styku granic trzech państw doprowadziły do katastrofy ekologicznej. Zamknięcie zakładów trucicieli bądź zastosowanie bardziej proekologicznych technologii pomogło złapać oddech tutejszej florze. Suche konary jeszcze straszą, ale jest nadzieja, że pozostaną jedynienielicznymi  reliktami poprzedniej epoki i być może przestrogą dla przyszłych pokoleń.

W końcu budynek schroniska. Jakże przyjemnie zjeść obiad po intensywnym marszu. Jeszcze przyjemniej popić go zimnym piwem. Odpoczywamy trochę, uzupełniamy zapasy wody na resztę drogi i ruszamy w dół do Szklarskiej Poręby. Ścieżka wydaje się niemal autostradą w porównaniu z kamieniami, po których maszerowaliśmy ostatni odcinek.

Idziemy dyskutując na rozmaite tematy, więc czas mija nie wiadomo kiedy. I jeszcze to słońce. Synoptycy z zaawansowanej technicznie strony internetowej ku naszej radości pomylili się drugi dzień z rzędu. Nazajutrz jednak, miało już padać na pewno.

Szczecin, 14.07.2013; 11:55 LT

Komentarze