Po prawie czterech tygodniach znów w domu. Przed godziną wysiadłem z autobusu. Powroty zawsze są ekscytujące. Rozmawialiśmy niedawno na ten temat na statku i ktoś przypomniał wypowiedź jednego z marynarzy, który ceni sobie bardzo tę profesję właśnie ze względu na atmosferę przyjazdów do domu.
Tę noc i następny dzień spędzę w czterech ścianach sam, ale jutro wieczorem nocnym pociągiem ruszają mi na spotkanie dzieciaki i prawdopodobnie spędzimy razem czas niemal do końca wakacji. Niestety, nie będą to raczej wakacje wesołe. Stan zdrowia mamy wciąż jest niestabilny. Raz lepiej, raz gorzej i niestety wciąż nie ma siły by wstać z łóżka, a żołądek nie przyjmuje posiłków.
Rano wybieram się oczywiście w odwiedziny do szpitala. Tato zaoferował mi swoje towarzystwo, które przyjąłem z wielką, chociaż niemą wdzięcznością. Co tu dużo mówić, trochę obawiam się tej wizyty, trudnych słów pocieszenia w chorobie (zawsze wydają mi się sztuczne), pomocy we wszystkich, często krępujących czynnościach, no i samej reakcji na wygląd, który ponoć bardzo się pogorszył pod moją nieobecność. Dobrze, że nie będę sam, aby z tym wszystkim się oswoić.
W pocieszeniach zawsze wydaję się sobie niezręczny. Wolę raczej przyjęcie faktów do wiadomości i okazanie psychicznego i fizycznego wsparcia w cierpieniu. Jakieś pociesznie i odrobinę optymizmu zasiać muszę, aby dać mamie pretekst do dalszej walki. Optymizmem napawa sama postawa lekarzy, którzy wciąż nie zajmują stanowiska. Gdybym bowiem dowiedział się, że walka definitywnie przegrana, nie trzymałbym mamy ani godziny dłużej w pozbawionym jakiegokolwiek ludzkiego ciepła szpitalu.
Pozostaje oczekiwanie, nadzieja i modlitwa.
Szczecin, 06.08.2005